W jakim kraju leży Internet, czyli powtórka z rozrywki
| Prawo | 2010-02-14
Po raz kolejny rządzący zabierają się za prawo prasowe i, jak zwykle, ich myślenie koncentruje się na tym, by prasę (w tym Internet) kontrolować, blokować i zwalczać, a nie na tym, by istotne problemy prawa prasowego załatwić. Rozumiałbym, gdyby takie pomysły miały siły polityczne tradycyjnie nie cierpiące wszelkiej wolności (PiS, LPR, twarda frakcja SLD...), ale tym razem pomysły takie ma rząd PO. Widać zamordystyczne podejście do prasy i wolności słowa nabywa się razem z władzą. Oczywiście to nie to, co wcześniejsze projekty PSL, PiS i SDP, nadające się w całości do natychmiastowego skierowania do Strasburga, a jeszcze lepiej do wyrzucenia do śmietnika, ale i tu są elementy niepokojące.
Projekt zawiera na przykład nową definicję dziennikarza: „dziennikarzem jest osoba, która zajmująca się redagowaniem, tworzeniem lub przygotowaniem materiałów prasowych, na rzecz i z upoważnienia redakcji, pozostająca z redakcją w stosunku pracy lub zatrudniona na podstawie umowy cywilnoprawnej".
To ci heca? Aby być dziennikarzem trzeba być na etacie? Czyli ja, po opublikowaniu kilku tysięcy artykułów, kilku tysięcy reporterskich zdjęć i 11 książek, dziennikarzem nie jestem. Ktoś tu chyba w ogóle nie myślał. A jak się toto ma do nowej definicji redakcji: „redakcją jest jednostka, w której organizowany jest proces przygotowania materiałów do publikacji w prasie, w tym zbieranie, ocenianie i opracowanie materiałów".
A więc redakcja nie musi mieć osobowości prawnej (i najczęściej nie ma, ma ją wydawca) a ma zawierać z dziennikarzem umowy. Dotychczasowi dziennikarze Gazety Wyborczej, Radia TOK-FM, Newsweeka... nie są już dziennikarzami, bo umowy mają odpowiednio: ze spółką Agora lub Aksel Springer, a nie z redakcją.
I po co to wszystko? Czyż nie lepsza była stara definicja: dziennikarzem jest każdy, kto tworzy materiały prasowe?
Ale nie. Jest też nowa definicja tego, co prasą nie jest: „Za prasę nie uważa się przekazów niepodlegających procesom przygotowania redakcyjnego w rozumieniu ust. 2 pkt 8, w szczególności: blogów, korespondencji elektronicznej, serwisów społecznościowych służących do wymiany treści tworzonej przez użytkowników, przekazów prywatnych użytkowników w celu udostępnienia lub wymiany informacji w ramach wspólnoty zainteresowań, stron internetowych prywatnych użytkowników".
Po pierwsze, jest to nielogiczne, bo skoro definiuje się to, co prasą jest, to wiadomo, że reszta nią nie jest. Po czorta ta negatywna definicja? Pominę już, że używa się w niej pojęć nie zdefiniowanych i niejasnych, np.: „przekazów prywatnych użytkowników w celu udostępnienia lub wymiany informacji w ramach wspólnoty zainteresowań". Czy według tych definicji forum dyskusyjne jest prasą, czy nie jest? A strona internetowa nie prywatna? Nie wiadomo, bo nie występuje ani w definicji pozytywnej, ani negatywnej. A w ogóle, co to jest strona prywatna? Czy strona prywatnego przedsiębiorcy jest prywatna (bo przecież nie jest państwowa)?
Jednocześnie spora grupa dotychczasowych dziennikarzy ma zostać pozbawiona uprawnień wynikających z dotychczasowego prawa prasowego (prawa do ochrony informatorów, do praw autorskich itp.).
Na szczęście rząd już wycofał się (czy trwale?) z pomysłów cenzurowania Internetu i blokowania stron.
Na wszelki wypadek przytoczę tu (poniżej) jeden z rozdziałów mojego dużego opracowania (w archiwum Kontratekstów, 3 części) pt. „Standardy mediów, prawo prasowe i rzekome środowisko". Może rządzący przeczytają i coś zrozumieją?
Pozornie wszystko jest jasne. Jeśli gazeta internetowa, na przykład taka jak nasza, ma wydawcę, adres redakcji, rejestrację w Sądzie Okręgowym (choć w ustawie jest Wojewódzki), redaktora naczelnego, tytuł, numer wydania i datę, to jest gazetą i już. Wcale nie jest jasne. To są pojęcia żywcem przeniesione z prasy drukowanej.
Zacznijmy od siedziby. Gdy PiS kombinował przy lustrowaniu dziennikarzy, po to, by przywrócić cenzurę, rozważaliśmy przeniesienie „Kontratekstów" na serwer w USA, a prawnej siedziby redakcji do Indii (bo tam nie musielibyśmy w ogóle się rejestrować). Czytelnik nic by nie zauważył, bo kolejne numery wychodziłyby tak samo pod tym samym adresem internetowym (domeny zmieniać nie trzeba). Technicznie jest to możliwe w ciągu kilku godzin. Zgłaszamy w sądzie rejestrowym, że kończymy działalność i odstępujemy tytuł osobie fizycznej, np. Łozińskiemu, albo bezpieczniej - panu Babu Singh (co najmniej pół miliona obywateli Indii tak się nazywa, a oni nie mają dowodów osobistych a często nawet metryki urodzenia). I już przestajemy być „polską" gazetą, mamy polskie prawo prasowe w nosie. Nowy adres siedziby piszemy na przykład: Main Bazar near the Imperial Cinema, Delhi, India. Sporo adresów w Indiach tak wygląda, do niedawna nawet Biuro Imigracyjne w Delhi miało adres „near the Tilak Bridge" (w pobliżu mostu Tilak). Na tej samej zasadzie, my możemy mieć siedzibę w Delhi, kolo kina Imperial. Czemu nie?

W jakim kraju leży Internet? W lesie deszczowym, w miejscu, gdzie łączą się rzeki Ukayali i Maranion, tworząc Amazonkę, przystępuję do pisania artykułu dla "Kontratekstów". Po klawiaturze chodzi mi zwierzątko, którego nazwy nawet nie znam. Fot. Agnieszka Glinkowska.
Oczywiście adres do korespondencji, telefon do redakcji (i tak komórkowy), adres mailowy, zostawiamy po staremu. Bo adres do korespondencji możemy mieć, gdzie chcemy, to tylko nasz problem. Gazeta internetowa nie musi mieć, w sensie fizycznym, siedziby redakcji i najczęściej nie ma - każdy siedzi w domu, przy swoim komputerze i porozumiewamy się przez Internet. Adres potrzebny jest tylko do rejestracji i najczęściej pod nim, fizycznie, żadnej redakcji nie ma.
W ciągu kilku godzin przestajemy być gazetą polską, a zaczynamy być gazetą indyjską, na amerykańskim serwerze, wychodzącą w języku polskim. Wolno? Wolno. A co najlepsze, wcale nie ruszamy się z miejsca, każdy komputer stoi tam, gdzie stał, każdy ołówek leży tam, gdzie leżał. A więc identyfikacja kraju i gazety nie jest wcale jednoznaczna, bo zmiana jej siedziby na inny kraj, to błysk i łatwizna. To nie jest gazeta drukowana, która ma rzędy biurek i gabinetów, która swój produkt musi wydrukować i rozwieść do kiosków. Nasz produkt może powstawać w dowolnym miejscu i będzie dostępny dla czytelników na całym świecie. I tak jest. „Kontrateksty" powstają na prywatnych komputerach 3 szefów redakcji, ok. 30 dziennikarzy i ok. 400 zewnętrznych autorów, z których każdy siedzi u siebie w domu. Powstają w kilkunastu miastach i kilku krajach na raz. Wprawdzie ja większość swoich tekstów zamieszczam z Warszawy, ale czytelnik bez trudu znajdzie w archiwum moje artykuły, które z identycznym skutkiem zamieszczałem z Delhi, Agry, Varanasi (Indie), Kathmandu (Nepal), Bangkoku, wyspy Ko Chang (Tajlandia) , Siem Riep (Kambodża), Limy, Cusco, Arequipy, Huaras (Peru)... I mogę tak dalej, a co? Pytanie: w którym kraju leży Internet, wcale nie jest retoryczne.
W tym, gdzie jest zarejestrowana redakcja? Za chwilę może być gdzie indziej.
W tym, którego języku wychodzi? Ale my publikujemy teksty w 3 językach (polskim, rosyjskim i angielskim). Poza tym, gazety w języku polskim wychodzą w wielu krajach.
W tym, z którego jest redaktor naczelny? No to zaraz redaktorem będzie Babu Singh, czemu nie?
W tym, z którego są dziennikarze? A w którym? W naszej redakcji piszą dziennikarze z Polski, Białorusi, Wietnamu, Australii, Kanady, Holandii, Włoch, Tadżykistanu, Gruzji, Rosji, Ukrainy... No to którzy?
W tym, z którego są czytelnicy? Czytelnicy są z całego świata, z wyjątkiem Korei Północnej i Kuby.

Ton Van Anh, dziennikarka "Kontratekstów" i radia "Wolna Azja", którą władze Wietnamu pozbawiły obywatelstwa (zdjęcie z legitymacji prasowej "Kontratekstow").
Ale jest z tym wszystkim i kłopot dla nas. Prasa internetowa nieuchronnie staje się prasą międzynarodową, a rządy wielu państw uważają, że skoro ich obywatele w niej piszą, to ma tych gazet i dziennikarzy dotyczyć prawo ich krajów. Są na to konkretne przykłady. Służby Chińskiej Republiki Ludowej zatrzymały swego czasu, pobiły i deportowały, pisujących u nas Marię Salzman (obywatelkę USA) i Tomasza Ozimka (obywatela Polski). Wobec mnie posunęły się do grożenia śmiercią. Wietnamska SB, przy udziale polskiej Straży Granicznej, miała zakusy na przesłuchanie naszej dziennikarki, wówczas obywatelki Wietnamu. Na szczęście bez skutku, choć Polska podpisała z wietnamskimi komunistami fatalną umowę o pomocy prawnej. Innym razem, polskie Biuro Ochrony Rządu, na życzenie służb wietnamskich, wyrzuciło ze wspólnej konferencji prasowej ówczesnego premiera Kaczyńskiego i premiera Wietnamu, dwójkę naszych dziennikarzy, Wietnamkę i Polaka - Ton Van Anh i Jędrzeja Karpińskiego, choć byli akredytowani i mieli ważne legitymacje prasowe. Później, nasze państwo chciało naszą Wietnamkę lustrować, choć nie była obywatelką polską (podobnie jak innych naszych cudzoziemskich dziennikarzy), a gdy Wietnam odebrał jej obywatelstwo (za działalność dziennikarską), to nasze polskie państwo ma jakieś straszne biurokratyczne problemy z wydaniem jej paszportu nansenowskiego (bezpaństwowca, o przyznaniu obywatelstwa polskiego nawet nikt nie myśli). Dla celów lustrowania Ton Van Anh była dla państwa dobra, a do tego, by po prostu dać jej obywatelstwo, gdy za pisanie w polskiej gazecie została na lodzie, to już jest niedobra. To samo dotyczy Romana Jakowlewskiego z Białorusi. Lustrować go chcieli, a o wizę musi prosić. Zresztą służby białoruskie też uważają, że mogą się do naszej gazety i naszych dziennikarzy wtrącać.
Wysoce niepokojący jest fakt skazania w Tajlandii już drugiego cudzoziemskiego dziennikarza, za to, co pisał we własnym kraju (chodzi o książkę Australijczyka napisaną w Australii i nawet nie sprzedawaną w Tajlandii, gdzie trafiło tylko 7 egzemplarzy, bo ktoś je przywiózł). Do tej pory takie praktyki uprawiały tylko państwa bandyckie, a nie kraje normalne, jak Tajlandia. Co gorsza, nie tylko Tajlandia ma takie pomysły. Przypomnijmy, że nasz Prezydent nieszczęśliwie nam panujący i jego brat też chcieli ścigać listem gończym niemieckiego dziennikarza za artykuł napisany i opublikowany w Niemczech, w gazecie, która do Polski w ogóle nie dociera.
Dlaczego o tym piszę? Umiędzynarodowienie Prasy internetowej, jej nieograniczony zasięg, powodują, że dziennikarz staje się coraz mniej bezpieczny. Jeśli ktoś, tak jak ja, napisał w swoim życiu zawodowym kilka tysięcy artykułów, w tym wiele na tematy międzynarodowe, to nawet nie pamięta, jakiemu rządowi w jakim kraju nadepnął na odcisk, jakim ekstremistom, czy innym oszołomom podpadł. Jeśli już majstrować przy prawie prasowym, to w pierwszej kolejności na poziomie międzynarodowym. Należy starać się o to, by dziennikarze byli na świecie bezpieczni, a w pierwszej kolejności, by za granicą nie ścigano ich za to, co piszą we własnym kraju i własnym języku. Ci dwaj ludzie skazani w Tajlandii nie byli żadnymi gwiazdami dziennikarstwa o światowym zasięgu. Zapewne nawet nie przypuszczali, że ktokolwiek w Tajlandii czytał ich wypracowania. Chciałbym wiedzieć, że jeśli pojadę na przykład do Armenii, Pakistanu, lub Tanzanii, to nie zostanę tam aresztowany, bo napisałem coś, co nie spodobało się, być może jedynemu, czytelnikowi mojej gazety w tym kraju i złożył on odpowiedni donos. Ja już nie mogę pojechać do Chin i Wietnamu, bo nie jestem Harrym Wu i Clinton mnie z więzienia nie wyciągnie.
To zagrożenie wcale nie jest fikcją. Znamy na przykład takie fakty: Służby specjalne Wietnamu działające na terenie Polski podsłuchiwały kontakty mailowe naszego dziennikarza Roberta Krzysztonia. Jego korespondencję z Januszem Śniadkiem przekazały posłance Samoobrony, Alinie Gut, która posłużyła się nią przy próbie storpedowania konferencji na temat Wietnamu, i naiwnie wyznała, skąd to ma (z ambasady Wietnamu). Innym razem, znany polski sinolog zbierał na zlecenie ambasady ChRL informacje o moim stanie majątkowym, czyli brał udział w działaniach operacyjnych obcego państwa przeciw polskiemu dziennikarzowi. Mój przyjaciel, politolog, został przez jednego z pracowników tejże ambasady zaskoczony pytaniem: co zrobić z Łozińskim - przekupić, skompromitować, zabić? Pytający był przekonany, że rozmawia z człowiekiem podobnie kupionym, jak w/w sinolog. Tym razem się mylił i kolega mi rozmowę powtórzył.
Wróćmy jeszcze do kwestii, co to jest gazeta internetowa. Wedle ustawy ma mieć numer wydania, datę itp. Tymczasem są gazety internetowe wychodzące w sposób ciągły. Cały czas dodawane są kolejne materiały, spychając w głąb archiwum poprzednie, przy czym nie ma tak jasnego podziału na numer bieżący i archiwum, jak u nas. Nie ma numeru wydania, data jest tylko dzisiejsza, czyli zgodnie z ustawą nie są to gazety. A jednak są. Tak wychodzi „Nasza Polonia" w Holandii i „Studio Opinii" w Polsce. To są całkiem porządne gazety. Są też formy pośrednie. W „Kontratekstach" jest wyraźnie widoczny aktualny numer na stronie głównej, ale już w działach, materiały zamieszczone są po prostu w kolejności publikowania i nie ma widocznej granicy miedzy numerem aktualnym, a archiwum. W dodatku, także na stronie głównej, zdarza się nam dorzucać coś aktualnego w trakcie bieżącego numeru, co w gazecie drukowanej było niemożliwe.
Internet ujawnił całkiem nowe możliwości publikacji, do których nie przystaje ani prawo prasowe, ani prawo autorskie. „Newsletter Afryka.org" rozsyłany jest mailami do czytelników. Wychodząca w Wielkiej Brytanii gazeta „Moja Wyspa", też rozsyłana jest mailami, ale ma także oryginalna formę. Składa się tylko z lidów poszczególnych artykułów, zakończonych linkami do innych gazet internetowych, z których one pochodzą. Jest jednocześnie gazetą i przeglądem prasy zarazem. Prawo prasowe ma się nijak do takich form. Tym bardziej do takich form jak blogi, fora dyskusyjne zawierające często całe materiały typowo prasowe (np. http://www.sws.org/), listy dyskusyjne, strony domowe, strony tematyczne itp. Istnieją też portale użytkowe, takie jak Onet.pl, wp.pl, gazeta.pl, które łączą elementy prasy z serwisami randkowymi, wyszukiwarkami, i inną działalnością typowo usługową. Granica miedzy prasą, a nie prasą, jest tu całkowicie zatarta. Gubią się w tym nawet sądy. Znamy przypadki skazania bologerów za wydawanie prasy bez rejestracji w Sądzie Okręgowym (i nie szkodzi, że ustawa mówi o Wojewódzkim) i znamy przypadki uznania przez sąd, że blog to nie prasa (patrz: „Boger wyjęty spod prawa" w archiwum „Kontratekstów, przedruk z miesięcznika „Press").
Niektóre gazety internetowe sprytnie obeszły prawo autorskie. Składają się tylko z tytułów, pod którymi ukryte są linki do innych gazet i ich publikacji. Taka gazeta jest stuprocentowym plagiatem, ale nic jej zrobić nie można, bo teoretycznie nie przedrukowuje cudzej pracy, a tylko do niej kieruje. Prawo autorskie jest bezradne, choć autor może sobie nie życzyć, by linki do jego pracy zamieszczały jakieś szemrane brukowce. Bezradny jest także przepis Prawa Prasowego o dopuszczalnej objętości cytatu, bo w jednych krajach link jest cytatem, w innych nie jest, a jeszcze w innych (jak u nas) nie wiadomo. Miałem taki przypadek, że jedna ze stron biznesowych zamieściła na stronie głównej tytuł mojego artykułu, po kliknięciu w który otwierał się mój tekst na ich stronie (bez mojej zgody na przedruk). Gdy zaprotestowałem, tytuł pozostał, ale po kliknięciu otwierał się ten sam tekst, ale już na naszej stronie. Plagiat pozostał, ale zaczął być bezkarny.
Myślę, że tych wszystkich problemów nie da się rozwiązać bez napisania wspólnego prawa prasowego dla całej globalnej wioski. Tylko jak napisać wspólne prawo prasowe dla USA, Watykanu, Polski, Iranu, Sri Lanki i Kuby? Bądź tu mądry prawniku i pisz wiersze.
A problem narasta. Już niemal wszystkie gazety drukowane mają swoje wydania internetowe. W szybkim tempie narasta liczba gazet tylko internetowych. Prasa schodzi do Internetu, czyli wszędzie i nigdzie. Prawnicy mogą opracować a Sejm uchwalić nowe Prawo Prasowe, po czym może się okazać, że nikogo ono nie dotyczy, albo nie wiadomo, kogo dotyczy.
Krzysztof Łoziński
Zacznijmy od siedziby. Gdy PiS kombinował przy lustrowaniu dziennikarzy, po to, by przywrócić cenzurę, rozważaliśmy przeniesienie „Kontratekstów" na serwer w USA, a prawnej siedziby redakcji do Indii (bo tam nie musielibyśmy w ogóle się rejestrować). Czytelnik nic by nie zauważył, bo kolejne numery wychodziłyby tak samo pod tym samym adresem internetowym (domeny zmieniać nie trzeba). Technicznie jest to możliwe w ciągu kilku godzin. Zgłaszamy w sądzie rejestrowym, że kończymy działalność i odstępujemy tytuł osobie fizycznej, np. Łozińskiemu, albo bezpieczniej - panu Babu Singh (co najmniej pół miliona obywateli Indii tak się nazywa, a oni nie mają dowodów osobistych a często nawet metryki urodzenia). I już przestajemy być „polską" gazetą, mamy polskie prawo prasowe w nosie. Nowy adres siedziby piszemy na przykład: Main Bazar near the Imperial Cinema, Delhi, India. Sporo adresów w Indiach tak wygląda, do niedawna nawet Biuro Imigracyjne w Delhi miało adres „near the Tilak Bridge" (w pobliżu mostu Tilak). Na tej samej zasadzie, my możemy mieć siedzibę w Delhi, kolo kina Imperial. Czemu nie?

W jakim kraju leży Internet? W lesie deszczowym, w miejscu, gdzie łączą się rzeki Ukayali i Maranion, tworząc Amazonkę, przystępuję do pisania artykułu dla "Kontratekstów". Po klawiaturze chodzi mi zwierzątko, którego nazwy nawet nie znam. Fot. Agnieszka Glinkowska.
Oczywiście adres do korespondencji, telefon do redakcji (i tak komórkowy), adres mailowy, zostawiamy po staremu. Bo adres do korespondencji możemy mieć, gdzie chcemy, to tylko nasz problem. Gazeta internetowa nie musi mieć, w sensie fizycznym, siedziby redakcji i najczęściej nie ma - każdy siedzi w domu, przy swoim komputerze i porozumiewamy się przez Internet. Adres potrzebny jest tylko do rejestracji i najczęściej pod nim, fizycznie, żadnej redakcji nie ma.
W ciągu kilku godzin przestajemy być gazetą polską, a zaczynamy być gazetą indyjską, na amerykańskim serwerze, wychodzącą w języku polskim. Wolno? Wolno. A co najlepsze, wcale nie ruszamy się z miejsca, każdy komputer stoi tam, gdzie stał, każdy ołówek leży tam, gdzie leżał. A więc identyfikacja kraju i gazety nie jest wcale jednoznaczna, bo zmiana jej siedziby na inny kraj, to błysk i łatwizna. To nie jest gazeta drukowana, która ma rzędy biurek i gabinetów, która swój produkt musi wydrukować i rozwieść do kiosków. Nasz produkt może powstawać w dowolnym miejscu i będzie dostępny dla czytelników na całym świecie. I tak jest. „Kontrateksty" powstają na prywatnych komputerach 3 szefów redakcji, ok. 30 dziennikarzy i ok. 400 zewnętrznych autorów, z których każdy siedzi u siebie w domu. Powstają w kilkunastu miastach i kilku krajach na raz. Wprawdzie ja większość swoich tekstów zamieszczam z Warszawy, ale czytelnik bez trudu znajdzie w archiwum moje artykuły, które z identycznym skutkiem zamieszczałem z Delhi, Agry, Varanasi (Indie), Kathmandu (Nepal), Bangkoku, wyspy Ko Chang (Tajlandia) , Siem Riep (Kambodża), Limy, Cusco, Arequipy, Huaras (Peru)... I mogę tak dalej, a co? Pytanie: w którym kraju leży Internet, wcale nie jest retoryczne.
W tym, gdzie jest zarejestrowana redakcja? Za chwilę może być gdzie indziej.
W tym, którego języku wychodzi? Ale my publikujemy teksty w 3 językach (polskim, rosyjskim i angielskim). Poza tym, gazety w języku polskim wychodzą w wielu krajach.
W tym, z którego jest redaktor naczelny? No to zaraz redaktorem będzie Babu Singh, czemu nie?
W tym, z którego są dziennikarze? A w którym? W naszej redakcji piszą dziennikarze z Polski, Białorusi, Wietnamu, Australii, Kanady, Holandii, Włoch, Tadżykistanu, Gruzji, Rosji, Ukrainy... No to którzy?
W tym, z którego są czytelnicy? Czytelnicy są z całego świata, z wyjątkiem Korei Północnej i Kuby.

Ton Van Anh, dziennikarka "Kontratekstów" i radia "Wolna Azja", którą władze Wietnamu pozbawiły obywatelstwa (zdjęcie z legitymacji prasowej "Kontratekstow").
Ale jest z tym wszystkim i kłopot dla nas. Prasa internetowa nieuchronnie staje się prasą międzynarodową, a rządy wielu państw uważają, że skoro ich obywatele w niej piszą, to ma tych gazet i dziennikarzy dotyczyć prawo ich krajów. Są na to konkretne przykłady. Służby Chińskiej Republiki Ludowej zatrzymały swego czasu, pobiły i deportowały, pisujących u nas Marię Salzman (obywatelkę USA) i Tomasza Ozimka (obywatela Polski). Wobec mnie posunęły się do grożenia śmiercią. Wietnamska SB, przy udziale polskiej Straży Granicznej, miała zakusy na przesłuchanie naszej dziennikarki, wówczas obywatelki Wietnamu. Na szczęście bez skutku, choć Polska podpisała z wietnamskimi komunistami fatalną umowę o pomocy prawnej. Innym razem, polskie Biuro Ochrony Rządu, na życzenie służb wietnamskich, wyrzuciło ze wspólnej konferencji prasowej ówczesnego premiera Kaczyńskiego i premiera Wietnamu, dwójkę naszych dziennikarzy, Wietnamkę i Polaka - Ton Van Anh i Jędrzeja Karpińskiego, choć byli akredytowani i mieli ważne legitymacje prasowe. Później, nasze państwo chciało naszą Wietnamkę lustrować, choć nie była obywatelką polską (podobnie jak innych naszych cudzoziemskich dziennikarzy), a gdy Wietnam odebrał jej obywatelstwo (za działalność dziennikarską), to nasze polskie państwo ma jakieś straszne biurokratyczne problemy z wydaniem jej paszportu nansenowskiego (bezpaństwowca, o przyznaniu obywatelstwa polskiego nawet nikt nie myśli). Dla celów lustrowania Ton Van Anh była dla państwa dobra, a do tego, by po prostu dać jej obywatelstwo, gdy za pisanie w polskiej gazecie została na lodzie, to już jest niedobra. To samo dotyczy Romana Jakowlewskiego z Białorusi. Lustrować go chcieli, a o wizę musi prosić. Zresztą służby białoruskie też uważają, że mogą się do naszej gazety i naszych dziennikarzy wtrącać.
Wysoce niepokojący jest fakt skazania w Tajlandii już drugiego cudzoziemskiego dziennikarza, za to, co pisał we własnym kraju (chodzi o książkę Australijczyka napisaną w Australii i nawet nie sprzedawaną w Tajlandii, gdzie trafiło tylko 7 egzemplarzy, bo ktoś je przywiózł). Do tej pory takie praktyki uprawiały tylko państwa bandyckie, a nie kraje normalne, jak Tajlandia. Co gorsza, nie tylko Tajlandia ma takie pomysły. Przypomnijmy, że nasz Prezydent nieszczęśliwie nam panujący i jego brat też chcieli ścigać listem gończym niemieckiego dziennikarza za artykuł napisany i opublikowany w Niemczech, w gazecie, która do Polski w ogóle nie dociera.
Dlaczego o tym piszę? Umiędzynarodowienie Prasy internetowej, jej nieograniczony zasięg, powodują, że dziennikarz staje się coraz mniej bezpieczny. Jeśli ktoś, tak jak ja, napisał w swoim życiu zawodowym kilka tysięcy artykułów, w tym wiele na tematy międzynarodowe, to nawet nie pamięta, jakiemu rządowi w jakim kraju nadepnął na odcisk, jakim ekstremistom, czy innym oszołomom podpadł. Jeśli już majstrować przy prawie prasowym, to w pierwszej kolejności na poziomie międzynarodowym. Należy starać się o to, by dziennikarze byli na świecie bezpieczni, a w pierwszej kolejności, by za granicą nie ścigano ich za to, co piszą we własnym kraju i własnym języku. Ci dwaj ludzie skazani w Tajlandii nie byli żadnymi gwiazdami dziennikarstwa o światowym zasięgu. Zapewne nawet nie przypuszczali, że ktokolwiek w Tajlandii czytał ich wypracowania. Chciałbym wiedzieć, że jeśli pojadę na przykład do Armenii, Pakistanu, lub Tanzanii, to nie zostanę tam aresztowany, bo napisałem coś, co nie spodobało się, być może jedynemu, czytelnikowi mojej gazety w tym kraju i złożył on odpowiedni donos. Ja już nie mogę pojechać do Chin i Wietnamu, bo nie jestem Harrym Wu i Clinton mnie z więzienia nie wyciągnie.
To zagrożenie wcale nie jest fikcją. Znamy na przykład takie fakty: Służby specjalne Wietnamu działające na terenie Polski podsłuchiwały kontakty mailowe naszego dziennikarza Roberta Krzysztonia. Jego korespondencję z Januszem Śniadkiem przekazały posłance Samoobrony, Alinie Gut, która posłużyła się nią przy próbie storpedowania konferencji na temat Wietnamu, i naiwnie wyznała, skąd to ma (z ambasady Wietnamu). Innym razem, znany polski sinolog zbierał na zlecenie ambasady ChRL informacje o moim stanie majątkowym, czyli brał udział w działaniach operacyjnych obcego państwa przeciw polskiemu dziennikarzowi. Mój przyjaciel, politolog, został przez jednego z pracowników tejże ambasady zaskoczony pytaniem: co zrobić z Łozińskim - przekupić, skompromitować, zabić? Pytający był przekonany, że rozmawia z człowiekiem podobnie kupionym, jak w/w sinolog. Tym razem się mylił i kolega mi rozmowę powtórzył.
Wróćmy jeszcze do kwestii, co to jest gazeta internetowa. Wedle ustawy ma mieć numer wydania, datę itp. Tymczasem są gazety internetowe wychodzące w sposób ciągły. Cały czas dodawane są kolejne materiały, spychając w głąb archiwum poprzednie, przy czym nie ma tak jasnego podziału na numer bieżący i archiwum, jak u nas. Nie ma numeru wydania, data jest tylko dzisiejsza, czyli zgodnie z ustawą nie są to gazety. A jednak są. Tak wychodzi „Nasza Polonia" w Holandii i „Studio Opinii" w Polsce. To są całkiem porządne gazety. Są też formy pośrednie. W „Kontratekstach" jest wyraźnie widoczny aktualny numer na stronie głównej, ale już w działach, materiały zamieszczone są po prostu w kolejności publikowania i nie ma widocznej granicy miedzy numerem aktualnym, a archiwum. W dodatku, także na stronie głównej, zdarza się nam dorzucać coś aktualnego w trakcie bieżącego numeru, co w gazecie drukowanej było niemożliwe.
Internet ujawnił całkiem nowe możliwości publikacji, do których nie przystaje ani prawo prasowe, ani prawo autorskie. „Newsletter Afryka.org" rozsyłany jest mailami do czytelników. Wychodząca w Wielkiej Brytanii gazeta „Moja Wyspa", też rozsyłana jest mailami, ale ma także oryginalna formę. Składa się tylko z lidów poszczególnych artykułów, zakończonych linkami do innych gazet internetowych, z których one pochodzą. Jest jednocześnie gazetą i przeglądem prasy zarazem. Prawo prasowe ma się nijak do takich form. Tym bardziej do takich form jak blogi, fora dyskusyjne zawierające często całe materiały typowo prasowe (np. http://www.sws.org/), listy dyskusyjne, strony domowe, strony tematyczne itp. Istnieją też portale użytkowe, takie jak Onet.pl, wp.pl, gazeta.pl, które łączą elementy prasy z serwisami randkowymi, wyszukiwarkami, i inną działalnością typowo usługową. Granica miedzy prasą, a nie prasą, jest tu całkowicie zatarta. Gubią się w tym nawet sądy. Znamy przypadki skazania bologerów za wydawanie prasy bez rejestracji w Sądzie Okręgowym (i nie szkodzi, że ustawa mówi o Wojewódzkim) i znamy przypadki uznania przez sąd, że blog to nie prasa (patrz: „Boger wyjęty spod prawa" w archiwum „Kontratekstów, przedruk z miesięcznika „Press").
Niektóre gazety internetowe sprytnie obeszły prawo autorskie. Składają się tylko z tytułów, pod którymi ukryte są linki do innych gazet i ich publikacji. Taka gazeta jest stuprocentowym plagiatem, ale nic jej zrobić nie można, bo teoretycznie nie przedrukowuje cudzej pracy, a tylko do niej kieruje. Prawo autorskie jest bezradne, choć autor może sobie nie życzyć, by linki do jego pracy zamieszczały jakieś szemrane brukowce. Bezradny jest także przepis Prawa Prasowego o dopuszczalnej objętości cytatu, bo w jednych krajach link jest cytatem, w innych nie jest, a jeszcze w innych (jak u nas) nie wiadomo. Miałem taki przypadek, że jedna ze stron biznesowych zamieściła na stronie głównej tytuł mojego artykułu, po kliknięciu w który otwierał się mój tekst na ich stronie (bez mojej zgody na przedruk). Gdy zaprotestowałem, tytuł pozostał, ale po kliknięciu otwierał się ten sam tekst, ale już na naszej stronie. Plagiat pozostał, ale zaczął być bezkarny.
Myślę, że tych wszystkich problemów nie da się rozwiązać bez napisania wspólnego prawa prasowego dla całej globalnej wioski. Tylko jak napisać wspólne prawo prasowe dla USA, Watykanu, Polski, Iranu, Sri Lanki i Kuby? Bądź tu mądry prawniku i pisz wiersze.
A problem narasta. Już niemal wszystkie gazety drukowane mają swoje wydania internetowe. W szybkim tempie narasta liczba gazet tylko internetowych. Prasa schodzi do Internetu, czyli wszędzie i nigdzie. Prawnicy mogą opracować a Sejm uchwalić nowe Prawo Prasowe, po czym może się okazać, że nikogo ono nie dotyczy, albo nie wiadomo, kogo dotyczy.
Krzysztof Łoziński