(dzień obrazy)

Dzień w którym obraziła się na samą siebie. Tak, to na pewno ten, a nie żaden inny, stał się, niemal samoczynnie, jednym z ciekawszych, a w każdym razie bardziej refleksyjnych, dni jej życia.

Głównie zresztą dlatego, że musiała (nieważne czy tylko sama przed sobą, czy w jakiejkolwiek, mniej lub bardziej publicznej sytuacji) wymienić przyczyny zaistniałego stanu rzeczy. A były nimi, wymieszane w przypadkowej kolejności uświadamiania (sobie?) następujące okoliczności:



1. Na coś pozwoliła. Za szybko, głupio, wielkodusznie. Sobie i innym.

2. Czegoś zaniechała. Dla wygody, albo ze strachu.

3. Do innych rzeczy lub zdarzeń dopuściła. Asekuracyjnie. Z lenistwa też mogło być. Bądź, co znacznie gorsza z obojętności.

4. Postanowiła coś ważnego zrobić, lub nie robić. A obie postawy okazały się pociągać za sobą równie niepożądane rezultaty.

5.Zasiała niepokój. Jak fasolkę. Za poletko posłużyła dusza. Najpierw jej własna. Później kilka sąsiednich.

6. Zebrała burzę po posianym wietrze. A może wiatr przed burzą. To teraz już bez znaczenia. Grunt, że i jedno, i drugie było zbędnie. Tak w ogóle. A dla niej samej zdecydowanie najbardziej.

7. Zakochała się przypadkiem. Wiedząc doskonale, że takich kwestii przypadkom pozostawiać nie należy.

8. Zawiesiła kilka dawniej niezłomnych zasad. Jak pranie na sznurkach

9. Przy okazji złamała paznokieć i kilka przyrzeczeń. Przekraczając granicę. Nie państwową bynajmniej.

10. Często (chyba za) dawała: słowa, powody i asumpty do...



Na ten czwartek powyższy katalog, a dokładniej to nawet dekalog, przyczyn przyczyn zupełnie wystarczy do tego, aby się najpierw na siebie poważnie rozgniewać. I – o czym wzmiankowano już wcześniej – obrazić. W imię logiki i konsekwencji poniekąd. Przyznać nadto trzeba, że nie bez znaczenia było także i to, że uprzednio poobrażali się na nią inni. Przeważnie o jakieś detale. Nazywali je, bardzo uczenie imponderabiliami. Na dokładkę jedni obrażali się coś. Zaraz potem drudzy o tegoż przeciwieństwo. Trzeci w kolejności zwykle o pochodną tamtych dwóch zdarzeń.



Tu niby oczywisty konkret. A wszystko po to, żeby nie wchodzić już w problemy o większym, PODOBNO, ciężarze gatunkowym. Przypomniała sobie, iż taki na przykład Waldek pogniewał się na nią o sypianie. Tak, tak... naturalnie, że z nim. Twierdził mianowicie, że robi to zbyt rzadko i jakoś tak niedbale. By nie użyć określenia chaotycznie.



Znowu Janusz, indagowany przez kolegów w tej samej sprawie, stawiał zarzut nadmiernej częstotliwości i systematyczności. Za to Zdzich sygnalizował niezadowolenie brakiem jakiegokolwiek erotycznego zainteresowania z jej strony. Jeśli przyjąć, a nie ma powodu, by od takiego przyjmowania odstąpić, że wymienione przypadki z facetami były przecież ledwie drobną cząstką zdecydowanie bardziej złożonej całości zaistniałych w jej biografii układów interpersonalnych... Znaczy, jak to mówią potocznie, wierzchołkiem jakiejś tam góry. Lodowej, albo jakoś tak podobnie, to...



No jasne! Śmiertelna obraza na siebie jako taką stanowiła jedyne honorowe wyjście. Bo skoro sama jest na siebie zagniewana. To najsensowniejszym, przez co rozumie się podporządkowanym logice, rozwiązaniem, wydaje się TOTALNE ODOBRAŻENIE (ewentualnie SIĘ) na nią tych wszystkich, którzy ostentacyjnie zerwali z nią stosunki, towarzyskie również. Jeśli natomiast nie zechcą, to proponuje się im pocałowanie jej w dupę. Opcjonalne, ma się rozumieć.



Na koniec postawiła tezę, że owo obrażenie się na siebie było jedynym wyjściem. Bo jak tu żyć w zgodzie z takim człowiekiem? Jak zaakceptować siebie, kogoś takiego,co go nazywają, dla zabawy chyba naprzemiennie, konformistą i, nie tylko moralną, kurwą? Tymczasem odpowiedź była prosta. I brzmiała STANOWCZO i DO SKUTKU.



Ewa Karbowska