Każdy sam przeżywa swoje życie, ale nie każdy sam je kształtuje...
(Fragmenty)
(...)
Poniedziałek, 12 maja, północ...
Minęło pięć godzin od pierwszego egzaminu, z polaka. Nasmarowałem ponad osiem stron papieru podaniowego, ale wcale nie jestem pewien czy to, co tam nasmarowałem jest coś warte. Osobiście czuję niedosyt i i tkwi we mnie przekonanie, że stać mnie było i jest na znacznie więcej. Nie w sensie objętości, choć to też, lecz przede wszystkim w sensie ujęcia tematu.
Na trzy dni przed egzaminem nie zaglądałem do polaka w ogóle ale nie mogę sobie z tego czynić teraz zarzutu, bo temat, jaki trafiłem w zasadzie znałem. Nic nowego bym nie wyczytał. Na dobrą sprawę pisać mogłem na każdy z trzech tematów. Po prostu potwierdza się to, co zawsze powtarzałem - nie cierpię pisać na zadany temat, z góry narzucony. Zwłaszcza, gdy jest on już przewałkowany wielokrotnie na wszystkie możliwe strony. Trudno w takim przypadku wysilić się na oryginalność ujmowania podstawowych problemów.

Przedwczoraj cały dzień spędziłem z żoną i synem, potem z teściem i szwagrem graliśmy w karty, a gdzieś około północy zajrzałem do geometrii analitycznej. Kiedy po półgodzinie zrozumiałem, że nic nie rozumiem, dałem spokój i poszedłem spać. Rano odprowadziłem syna do przedszkola i wróciłem do domu z mocnym postanowieniem powtórzenia materiału. Ograniczyło się to do wyczytania w encyklopedii, cóż to za zwierze jest humanizm. Potem zabrałem się za lekturę fantastyki Borunia „Małe zielone ludziki". Jeśli obleję polski będzie na kogo zwalić - wszystkiemu winne będą Ufo-ludki.

Uprasowałem koszulę, wyczyściłem buty i poszedłem do żony na obiad. Wygląda na to, że ona bardziej przejęta jest moją maturą niż ja sam. Prawdę powiedziawszy rzeczywiście niezbyt się przyjmuję egzaminami i jeśli zamierzam je zdać, to głównie po to, by świadectwem pokłuć w oczy paru osobom. Na wypadek gdybym zdał, mam w zamyślę parę planów. Ale to na lata przyszłe. Na wypadek, gdybym się jednak zaciął, to nic wielkiego i tak by się nie stało. Mogę spróbować znów za rok lub w ogóle dać sobie spokój. Szkołę średnią skończyłem, a matura do rzecz wtórna.

Dziś matematyka, tego się trochę obawiam. Znam całą masę wzorów, rozumiem wszystko gdy ktoś rozwiązuje, ale kiedy sam zabieram się do roboty, to się okazuje, że tak naprawdę to ja jednak nic nie wiem.

Od wczorajszego wieczora do dziś do drugiej w nocy czytałem, oczywiście „Zielonych ludzików". Teraz na gorąco spisuję wrażenia bo nie mogę zasnąć. Nie powiem bym się jakoś specjalnie denerwował czekającą mnie matmą. Co prawda na próbnej dostałem gałę jak drut. Jedna z najgorzej napisanych próbek. Na poziomie programowych głąbów. Ale to było ponad dwa miesiące temu i wiele się od tego czasu wydarzyło.

Przede wszystkim ten nowy matematyk, szczyl zwykły, omal nie zaliczył fiołków pod oczami za tę swoją szczeniacką arogancję. Gnojkowi się pomylił ogólniak dla małolatów z wieczorówką dla starszych często od niego. Chyba wyciągnął prawidłowe wnioski, że najął się tu by nas czegoś nauczyć w dziedzinie matmy, a nie sztubackiego dygania i recytowania formułek „tak jest panie psorze". Chyba też zwrot w jego zachowaniu nastąpił z dwóch innych powodów. Reprymendy ze strony innego, starszego matematyka, piły niesamowitej ale w gruncie rzeczy równego gościa, i przypale na jednej z lekcji, gdy mu wytknąłem błąd w przeprowadzaniu dowodu z geometrii. Jak się ślicznie pan matematyk zaróżowił, gdy mu paluchem pokazałem, gdzie nawpisywał głupoty.

Tak naprawdę to cały czas mi z tyłu głowy ten polski zalegał. Nie byłem z niego zadowolony. Sam czułem, że tematu nie potraktowałem zbyt serio, a poza tym wcale nie byłem pewny czy ująłem go w sposób należyty. Jeśli się okaże, że nie o to szło, to leżę i kwiczę niczym zarzynany wieprzek. Tak w głębi duszy liczę, że bańki nie załapię. Ale jeśli tak, to martwienie się matmą jest bez sensu. I tak za rok musiałbym się ponownie gimnastykować od początku.

Ale też wzbiera we mnie złość gdy widzę, jak niektóre tumany skręcają się ze strachu, kiedy miały warunki, by nie tylko nauczyć się wszystkiego dobrze ale i wykuć na blachę, choćby i na pamięć. Rany! Gdyby ja miał takie warunki przez te wszystkie lata, to mógłbym zdawać nie sześć a szesnaście egzaminów, po ciemku, lewą ręką i robiąc przy okazji małe pranie. Jak wybrnąłem mimo wszystko na w sumie całkiem niezłych ocenach, sam się sobie dziwię. Albo tak już stwardniałem psychicznie, albo faktycznie jestem zdolny, albo powinienem zacząć wierzyć w cuda.

Fakt, że nie jest to tylko moją zasługą. Ba, może nawet nie największą. Wiele nerwów i poświęcenia kosztowała ta moja nauka Ankę. Kiedy się poznaliśmy była miłą, subtelną, wrażliwą i przepraszającą wszystkich za wszystko dziewczyną. Teraz, z perspektywy lat, widzę coraz wyraźniej zmiany, jakie w niej zachodzą. Odeszła gdzieś naiwna ocena świata i ludzi, wiara w powszechną dobroć ludzkiego gatunku. Stwardniała, ale i nerwy już nie te co dawniej.

Już nie trzeba jej pokazywać ogromu perfidii i kurestwa tego świata. Sama to widzi. Mało tego, nie raz to ona sprowadzała mnie na ziemię z obłoków ułudy. W jednym tylko pozostała taka sama. W swym oddaniu, miłości i lojalności wobec rodziny. Nawet w najgorszych okresach naszego życia nigdy nie straciła we mnie wiary. Nawet wtedy gdy ja sam przestawałem już w cokolwiek wierzyć, że coś jeszcze w życiu zmienię, że cokolwiek więcej osiągnę poza taczką i łopatą.

Czy ja na jej miejscu znalazłbym w sobie tyle siły i samozaparcia, by wciąż pchać przed sobą wózek życia pełen goryczy i utrapień? Żyć wciąż na walizkach, pod strachem, że lada moment wszystko może się zawalić? Nie wiem czy bym potrafił...Miłość i wiara to pusty frazes? Jedyna wartość to pieniądze, układy i racjonalność? Może jednak „wiara i czucie silniej mówią do mnie, niźli mędrca szkiełko i oko"?

Nie potrafię teraz wyrazić wszystkiego co we mnie siedzi, nie od dziś zresztą. Może kiedyś, za jakiś czas pokuszę się o bardziej wnikliwą ocenę, nie tylko tego gorącego okresu egzaminów, lecz dłuższych fragmentów życia w powiązaniu z większą ilością równolegle zachodzących zdarzeń. Pragnienia, marzenia, nienawiści i złości, zwykła ludzka zazdrość, z tego się składamy wszyscy. Rzecz w tym, w jakich proporcjach los nam tego dobra wszelakiego przydzielił.

Szkołę skończyłem, papierek mam i w ocenach wielu tępaków od razu stałem się kimś lepszym. Nie dbam o zdanie matołków oceniających ludzi po ilości uskładanych papierków czy odpowiednio grubym portfelu. Jednak zupełnie inne ma się samopoczucie, gdy siedzący po drugiej stronie biurka bałwan nie może w triumfalnym geście machać przed nosem papierem, na którym stwierdzono jego dojrzałość i przydatność dla społeczeństwa. Do jakich upokorzeń bywa zmuszany człowiek, któremu brak jedynie takiego właśnie świstka, wiem z doświadczenia.

Jak się zdobywa wykształcenie, słyszałem już wcześniej, a teraz poznałem mechanizmy bezpośrednio. Potwierdza się to, co czułem instynktownie. Nie jest ważne, że ktoś jest bosy i nagi, bo prawdziwa wartość człowieka tkwi w nim samym. Żadne pieniądze, żaden tytuł naukowy nie są w stanie stworzyć człowieka z doskonałej pustki. Nie zbuduje się domu z zaprawy, gdy brak cegieł.

Zbliża się wpół do jedenastej, nadal nie mogę zasnąć choć głowa ciąży coraz bardziej. A tyle jeszcze mógłbym i chciałbym napisać. Tematy zaczynają mi się rozrastać do rozmiarów powieści. Nie dam rady. Zbyt wiele spraw zazębia się o siebie by można było pisać o którejś w oderwaniu od pozostałych. Banał i powierzchowność, ot czego chciałby uniknąć, a, jak widać, nie jest to proste. Gdy czytam to, co już przelałem na papier zaczynam się złościć. Nie potrafię pisać. Dziesiątki dygresji, refleksji ciśnie się przy każdym fragmencie. Hemingway to ze mnie nie będzie, Balzak pewnie też.

Wkrótce trzecia. Za trzy godziny marsz do teściów po Konrada, potem do przedszkola i powrót do domu. Po drodze muszę kupić gazetę i coś do żarcia. W ogłoszeniach poszukam jakiejś pracy i sprokuruję z bułki śniadanie. Już mi w brzuchu burczy. Z tego wszystkiego zapomniałem wczoraj o pieczywie  i na kolację było lizanie łapy przepijane herbatą i przepalane fajkami. Tak między liźnięciem i łyknięciem. Właśnie kończę czwartą paczkę. W ciągu niespełna doby, z krótką bo trzygodzinną przerwą na sen, poszło prawie osiemdziesiąt szlugów. Język sztywny jak sztacheta.

Fajnie. Od ponad miesiąca utrzymuję jednakowy poziom. Brakuje tylko wódki i dziwek. Na wódkę chwilowo nie mogę sobie pozwolić. Na dziwki zresztą też.  Wziąłbym się za coś porządnego ale gdzie tego szukać? Po pierwsze nie mam czasu, czytaj ochoty, a po drugie nawet gdybym znalazł czas, to pewno nie znalazłbym tego czego szukam. Po trzecie, nawet gdybym znalazł, to nie wiadomo czy to, co bym znalazł chciałoby mnie, po czwarte...zaczynam gonić w piętkę. Chociaż taka wyliczanka może by zastąpiła liczenie baranów przed snem? No tak, a matma coraz bliżej i sam jestem baran, powinienem jednak się choć kilka godzin przespać.

Diabli wiedzą co z tym polskim Zaczynam się obawiać. Nie matmy, bo i tak nic nie umiem i liczę raczej na fart. W końcu jeśli przez całe dotychczasowe życie gonił mnie pech za pechem, to może teraz na chwilę przymknie oko a ja się przemknę do kolejnej przeszkody. Gdybym był wierzący pewnie zacząłbym się modlić. A może i tak spróbować? Idiota. Sam już nie wiem co mi się zaczyna pieprzyć pod czachą.

A swoją drogą zastanawiałem się już nie raz czy rzeczywiście ludziom wierzącym łatwiej jest żyć. Skąd właściwie czerpią tę swoją wiarę  w jakieś siły nieznane acz potężne? Czy takie niedowiarki jak ja z góry już przeznaczone są na zatracenie, a życie doczesne jest tylko preludium do prawdziwych uciech później, po śmierci? Właściwie powinienem odczuwać jakiś strach przed nieodgadnionym, trwogę przed nieznanym. Ale jakoś nie potrafię.

Jeszcze dziesięć lat temu wzruszyłbym ramionami słysząc o niebie, piekle i w ogóle religii - nie tylko chrześcijańskiej. Teraz już bym tego nie zrobił. Wciąż jestem przekonany o niesłuszności poglądów i dogmaty religijne nie trafiają mi do przekonania. Jednak czasem coś tam wewnątrz szepce cichutko, czy przypadkiem nie jestem w błędzie. Czyżby pierwszy maleńki krok ku wierze? A może normalnie, starzeję się?

Dochodzi czwarta rano a w piórze atramentu na co najmniej pół zeszytu. Tematów bez liku. Zapas fajek starczy na najbliższe dwie doby. Iść spać? Nie mogę zasnąć. Pisać? Ale o czym? Zaczynam coś strumykiem a rozlewa się rzeką, że brzegów nie widać. A właściwie czy to, co piszę kogokolwiek obchodzi? Czy to, o czym myślę ma dla kogoś w ogóle jakieś znaczenie? Wątpliwości, niepewności, wewnętrzne rozdarcia, do czego właściwie zmierzam? Gdzie idę i po co, do diabła? Jeśli nawet przypadkiem odnajdę jakąś drogę, to czy będzie to ta, której szukałem? I co mnie czeka i jej kresu? Radość i triumf czy smutek i żal?  Miłość, szacunek i poczucie dobrze przeżytych lat, czy zgorzknienie, zapomnienie i ostateczny upadek wszystkiego, załamanie?

Aleś się bracie rozpisał. Brakuje tylko rozdartej sosny. Od Nałkowskiej już mi kiedyś naubliżano gdy opisywałem granice, których sam nie potrafiłem zdefiniować. Teraz tylko patrzeć jak awansuję na Judyma. Gdzie się zapodział mój racjonalizm? Ba, sceptycyzm, wręcz cynizm? Czyżbym w nich szukał jedynie tarczy i pozorowanej pewności siebie jako ochrony przed bezwzględnym, drapieżnym światem? A jeśli tak to i inni być może pokrywają swe prawdziwe uczucia pod maską obojętności i cynizmu? Tylko po co? Czy nie prościej byłoby wydobyć na światło dzienne swe najlepsze cechy, a te nieprawdziwe słowa, ten sztuczny luz i obojętną, chłodną twarz wyrzucić na śmietnik?

Oj, biedny ty, naiwny robaczku. To przecież niemożliwe. Strach, tak, strach przed śmiesznością nie pozwoli na to. Boimy się śmieszności jak wszyscy diabli. Można ponosić klęski za klęskami, porażki za porażkami, niech w nas widzą choćby dno ostatnie, choćby uosobienie zła, fałszu i zdrady. Nic to, ostatecznie nawet umrzeć można. Nieważne, byleby nie narazić się na śmieszność, nie okazać słabości. Bo dobro w dzisiejszym świecie to słabość. Trzeba dbać o zachowanie twarzy, o wizerunek, więc jak można byłoby ot tak, pójść za głosem serca, za tęsknotami do normalności i spontanicznie, bez nacisku i przyczyny powiedzieć komuś drugiemu: kocham cię, potrzebuję cię. Jasne, jakie śmieszne, jakie nie na czasie, nieeleganckie w dzisiejszych czasach.

Jakby tak jeden drugiemu dał w mordę to dopiero okazałby się mężczyzną. O tak, o takiego warto kruszyć kopie, wyrwać rywalce kiść włosów, podrapać fizjonomię, a w końcu i poczęstować ostrym narzędziem. To jest życie. Jakieś bzy, łzy, miłość czy wierność toż to pierdołki rodem z fantazji prababci, może niektórych babci.

Cacy, cacy a tu świtać zaczyna. Dochodzę do wniosku, że to wszystko przez tego matematyka. Uparł się, bym do niego na egzamin przyszedł w garniturze i pod krawatem. Nie cierpię garniturów. A krawatów w dwójnasób. Na dodatek moda teraz jakaś taka nie na mój rozum. Niby coś tam się majta pod szyją ale co to takiego, trudno odgadnąć. Coś jakby pomiędzy rozdeptaną glistą a sznurkiem do snopowiązałki. Wyglądam w garniturze jak przemocą od pługa odciągnięty i jeszcze ten postronek. Tfu. Zresztą nie mam nic takiego.

Od razu podejrzewałem, że matematyk to podstępna szuja. Na pewno wiedział co mam w szafie. A raczej wiedział, że nie mam szafy. Nie wiem co w której chałupie wisi czy leży. Marynarka u babki, spodnie u teściowej a buty u mnie. Pozostaje do rozwiązania zagadka, gdzie aktualnie mieszka koszula.

Nie założę postronka, nie założę spodni-pump, czy jak to tam się wymawia, może pumpów, w których dupa wygląda jak trzydrzwiowa szafa. Założę normalny garnitur, ten jeszcze od ślubu. Że niemodny? Pies z nim tańcował. Nigdy nie gustowałem w tych wynaturzonych modniarskich pomysłach, a i nigdy nie przywiązywałem większej wagi do ubioru. Miał być czysty i podobać się mnie. Reszta niech się wypcha. Może dlatego, że długo albo jeszcze dłużej nie miałem ciuchów takich, jakie nosili moi rówieśnicy. Najpierw się nie miało a potem nie chciało.

Powiadają, że nie szata zdobi człowieka. Zgadzam się z tym. Ale widocznie niektóre ścisłe umysły  uważają inaczej. A może ścisłe to to samo co ciasne?

Ciekawe jak to niektórzy ludzie wykorzystują swoją pozycję dominacji wobec innych ludzi. A powiadają, że kto poniża ten sam jest nisko. To nie Biblia, to życie.

Właśnie Krajewski śpiewa w radiu o dziewczynie, której trzeba dać czyste ręce, być jak doktor dobry dla niej i walczyć, walczyć o nią. Zgoda, choćby na śmierć i życie. Tylko jeśli jest o kogo. Bo jak okaże się, że postawiłeś na fałszywą kartę, to co wówczas? A no cóż, splunąć i iść dalej z bagażem cięższym o jedno doświadczenie więcej. I uważać. Może się zdarzyć, że worek zdobytych mądrości życiowych przygniecie cię kiedyś do ziemi tak, że ci gały wylezą jak rozdeptanej żabie. I już się nie dźwigniesz.

Czwarta pięćdziesiąt. Idę spać...mać. Niewybredny rym. Akurat na miarę czasów.

Miron Albedo