Rzadko historia cywilizacji stawiała elitom władzy i elitom wiedzy zadania o tak przełomowym znaczeniu, jak te, wobec których stanął nasz kraj, wychodząc z ustroju abstrakcji, i to w stanie zapaści. Były to zadania pionierskie, bez przetartych szlaków i sprawdzonych rutyn. Niestety, nasze elity, upojone sukcesami roku 1990, wespół z byłymi bohaterami oporu, wróciły jakby do nauk towarzysza Lenina, że najważniejsza jest WŁADZA.
Tak uwolniły się od obowiązku maksymalnego skupienia uwagi na dalszych zadaniach, wymagających nie mniej poczucia odpowiedzialności niż operacje Balcerowiczowska i samorządowa. Pozostałe dwa "W", WIEDZA i WYOBRANIA, zeszły na plan dalszy lub zgoła na margines.

Zapowiadało się tak wspaniale, że nikt nie fatygował się przedstawić społeczeństwu, co trzeba zrobić dla przyszłości i czego musi ono po sobie oczekiwać. Zdawało się, że sama demokracja i sam wolny rynek dokonają cudu - bez żadnego instruktażu w mediach, bez popularyzacji czyichkolwiek doświadczeń. Stąd nawet w masowych gazetach nie znalazły miejsca jakieś stronice czy tygodniowe dodatki, popularyzujące ową niezbędną wiedzę, doświadczenia tudzież inicjatywy (jak to próbowalismy robić w "Życiu i Nowoczesności", a po roku 1989 w dodatku "Gazeta i Nowoczesność"; dla sytuacji stoczni czy Ożarowa były gotowe, praktyczne wzorce doświadczeń). Wszystko miało rozkwitać samo, bez żadnych podpowiedzi. Tak zaczęliśmy podróż w ciemnościach, bez przewodników i bez wizji, nieprzystosowani do nowego abecadła i bez zdrowych nawyków.

Mając narzędzie tak nośne jak TV - przegraliśmy pierwszą rundę na poziomie świadomości. To pierwszy punkt do katalogu irytacji. Pierwszym demokratycznym szefem telewizji został człowiek na wskroś uczciwy, który jednak nigdy nie oglądał telewizji i nie orientował się, jaką rolę w przemianach ustrojowych może odegrać
to medium. Nie zapytano Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, kogo by do takiego zadania polecało. Nie z lekceważenia; to po prostu nikomu nie wpadło do głowy, ponieważ nowi szefowie państwa sami oglądali byli w telewizji tylko cudowny "Kabaret Starszych Panów".
Potem przejmowali telewizję nowi władcy państwa, traktujący ją wyłącznie jako narzędzie władzy, i nawet nie wpadło im do głów, że może to być decydujący instrument przemian mentalnych, instrument Wielkiej Edukacji. Doszło do tego, że telewizją publiczną rządzą faceci nie mający w ogóle żadnego pojęcia o jej możliwościach; zrobiono z niej, pożal się Boże, "biznes", a przyszli historycy niepowodzeń w przemianach polskich nie doszukają się w tych idiotyzmach żadnej świadomej złej woli. Historia wykpi tylko ignorancję.

Rolę gazet przemilczę; najwięksi nawet bohaterowie nie mieli wiele do powiedzenia o praktyce demokracji i metodyce jej budowania. Jacek Kuroń, inicjując z Henrykiem Wujcem odrodzenie ubezpieczeń wzajemnych, nie znalazł zrozumienia nawet wśród najbliższych, wieloletnich przyjaciół. Nie mówię już o poparciu.

Nasz Kościół też nie był przygotowany do demokracji. Ten sam Kościół, który dał światu Jana Pawła II, a nam ks. Jerzego Popiełuszkę i jego kolegów. Nie jest przypadkiem, że tyle parafii i biskupów dało się zarydzykować; Kościoły zachodnie też mimo stu lat nie odnalazły się w demokracji, przeciwko złu tego świata mają tylko modlitwę, kontemplację lub odosobnione, czyste moralnie wspólnoty czystych moralnie ludzi. Takich księży jak ci, których pokazywaliśmy w serialu "Najdłuższa wojna nowoczesnej
Europy", nie stawia się za wzór; księża, spełniający w swoich parafiach role takie jak ks. Bliziński w Liskowie, inspiratorzy aktywności i współpracy, nauczyciele życzliwości, przyjaźni między ludźmi i pomocy wzajemnej, ciągle nie są ideałami duszpasterstwa. Czy mieć o to pretensje? Nie wiem; wdzięczny jestem Kościołowi za tamte lata; nigdy o nich nie zapomnę. A cieszę się tymi wspaniałymi księżmi i zakonnikami o temperamencie społeczników, których mamy. Problem jest bardziej chyba generalnej natury; powrotu do owego "co zrobiliscie najmniejszemu z was, mnie zrobiliście", czyli do poszukiwania Boga w innym człowieku. Temat nie do irytacji. I nie na ten artykuł.

Teraz po kolei... W latach 1989-1990 namawiałem naszych polityków, byśmy wrócili do stanu prawa na dzień 1 września 1939 (bez Konstytucji Kwietniowej), zamiast łatać i w nieskończoność przerabiać ustawodawstwo po PRL. Niestety, wybitna prawniczka,
autorytet prawa i morale po stronie opozycji, zakonkludowała, że nie podobna uczyć się wszystkiego od nowa. Odparłem, że i tak będziemy wszystkiego musieli się na nowo uczyć... Po latach przyznała mi rację, kiedy i jej nikt już nie chciał słuchać.

Niestety, ani wtedy, ani potem nie doszło do żadnej wielkiej, publicznej dyskusji nad stanem naszego prawa, ani nad projektowanym ustrojem państwa. W rezultacie ze strachu przed ew. prezydenturą Wałęsy nie wróciliśmy do tej polskiej tradycji
konstytucyjnej, którą ustanowiła Konstytucja Trzeciego Maja, do rozdziału między władzą wykonawczą i ustawodawczą. Z drobnymi zmianami zrekonstruowaliśmy - ustrój Konstytucji Marcowej, ogłoszonej "polską tradycją konstytucyjną". Odwzorował on w
początkach lat 20., w analogicznym lęku przed ew. prezydenturą Piłsudskiego, chory wówczas od 50 lat ustrój republiki francuskiej, sam przez się rodzący niedowład władzy wykonawczej, niekompetencję, nieodpowiedzialność, biurokratyzację i korupcję.

W tym samym trybie naszą codziennością sejmową stała się biegunka legislacyjna z radosną twórczością amatorów - czego potrafiła uniknąć Druga Rzeczpospolita ze swymi europejskiej klasy prawnikami.

W początkach lat 90. pewien znany mi poseł sejmu "kontraktowego" próbował odwojować kodeks handlowy; udało mu się przynajmniej przywrócić - "spółkę komandytową". Zapobiec bzdurze w "nowym" prawie o ubezpieczeniach, pomijającym ubezpieczenia wzajemne, już nie zdołał. Później wszystko leciało jak z płatka, całymi już
latami - stąd kodeks karny w art. 1 par. 2 operuje radziecką "znikomą społeczną szkodliwością czynu"; w rezultacie czyn zabroniony pod groźbą kary jest i nie jest przestępstwem. Nowe "prawo o spółkach" nie zna "kupca jednoosobowego", ani "prokury", koniecznej w normalnych stosunkach handlowych; jest cofnięciem w
stosunku do "starego" kodeksu handlowego. A już ustawy, które koryguje się w ciągu pół roku po ich promulgowaniu, stały się przysłowiową śmiesznostką; legislatorzy czasem nie czytają nawet przedwojennych regulacji, nie mówiąc już o zagranicznych.
Fundusze do gry giełdowej zwiemy "inwestycyjnymi", bo nikt nie wiedział, że w Polsce od ponad stu lat były "lokacyjnymi". Przed 10 laty pewna dziarska pani z NBP przekonywała mnie, że "izba rozrachunkowa" (którą wbrew polskiemu nazewnictwu i pracom Nikodema Krakowskiego ochrzczono w końcu "rozliczeniową") to bardzo trudna sprawa, bo "Francuzi nie dają sobie z tym rady"; dawne polskie encyklopedie handlowe wiedziały, że clearing działa w Anglii od XVIII wieku. Na odwyrtkę, pewna młoda, ale już bardzo nadęta prawniczka projektowi ustawy o przywróceniu komunalnych
kas oszczędnoźci (z PKO BP jako bankiem-matką) zarzuciła, że... powtarza on przedwojenne regulacje, podczas gdy autorzy robili wszystko, by się on jak najmniej od nich różnił!


Ciągle dominuje zresztą specyficzna skłonność, by wszystko, co wcześniej użytkowała nasza własna cywilizacja i co użytkują współczesne cywilizacje zachodnie, uważać za niegodne już uwagi "pomysły", albo za nowe dziwactwa. Stąd nie mamy do dziś obrotu
czekowego (powszechnego w Anglii 130 lat temu) ani wekslowego (powszechnego w Szkocji XVIII wieku). Nikt się bodaj nawet nie orientuje, jak to spowalnia i deformuje obrót pieniężny.
Umożliwia kanty - można w nieskończoność, jak w świecie feudalnym, odkładać spłatę zobowiązań, przetrzymywać gotówkę, której wierzyciel nie ma jak wydostać - chyba że z pomocą zalegalizowanych gangsterów; supermarkety nie płacą swym dostawcom i to się nazywa "zatorami płatniczymi". Dyskonto weksli przyspieszyłoby obrót pieniężny, a zarazem uczyniło zobowiązania możliwymi do egzekucji, bo weksel rzecz święta, zaś egzekucja weksla to czysty interes komornika. Mówiąc nawiasem, i banki musiałyby pracować szybciej; kiedyś, u początków "Gazety Bankowej", opisałem, jakie nam grożą interesy na opóźnieniach w rozliczeniach bankowych - przy braku instytucji clearingu (obrót żyrowy w jednym banku to nie to samo). "Oscylator" Bagsika i Gąsiorowskiego wykorzystał szansę i byłby nie do ukarania, gdyby nie towarzyszące mu łapówki.

Nie mamy systemu oszczędnościowego. Znamy tylko oszczędności "płynne", zresztą przymusowe i mocno oszukańcze, kapitalizmu "kasynowego". Dlaczego? Amerykanie, obok oszczędności płynnych, lokowanych w investment trusts i giełdowych funduszach
emerytalnych, lokują więcej nawet środków w oszczędnościach "kontraktowych", jak to nazywa ekonomia USA - w papierach wartościowych o stałym oprocentowaniu oraz w instytucjach oszczędnościowych typu credit unions, czyli organizacjach kredytu
wzajemnego. Niemcy zaś już od krachu 1873 niezbyt ufają giełdzie i spekulującym bankom, oszczędzają głównie w komunalnych kasach oszczędności tudzież w owych organizacjach kredytu wzajemnego, tj. Volksbanken i Raiffeisenkassen, "bankach ludowych" i kasach Raiffeisena. I to Anglicy w XIX wieku obmyślili penny-saving
banks dla oszczędności groszowych, zaś pewien inteligentny nauczyciel belgijski obmyślił - szkolne kasy oszczędności. Tego wszystkiego nie uczą nasze uczelnie ekonomiczne. W rezultacie, na co tym razem zwrócił uwagę prof. Kieżun, nie odkłada ani złotówki dwie trzecie naszego społeczeństwa; pozostają nieczynne ekonomicznie miliardy zł rocznie!

Nasze uczelnie mimo "handlowego" przymiotnika w swych nazwach nie uczą ani korzystania z obrotu czekowego, ani z wekslowego (nie mówię już o metodyce organizacji lokalnego obrotu bezgotówkowego, opartego na kartach kredytowych). Nie uczą też - handlu. 30 lat temu na łamach "Życiu i Nowoczesności" opowiadał Jan Skotnicki, jak z szefem grupy, znakomitym menedżerem, stawiali na nogi, wsparci kredytem BGK, upadłe zakłady Scheiblera-Grohmana, jak rozpoznawali rynek i organizowali sieć sprzedaży. Upadek i bezrobocie w naszym przemyśle lekkim kompromitują nasze zarządzanie i umiejętności handlowe: szyjemy taniej od Hong-Kongu, a w okresie depresji łatwiej wchodzić na cudze rynki z tańszą, wysokiej klasy produkcją. Tylko trzeba te rynki znać. I znać swój własny. Jeśli szyje się tylko dla pół miliona rodzin zamożnych Polaków, bo na tym zyskuje się najwyższe "przebicie",
to nic dziwnego, że mniej zamożne Polki znowu szyją same i przerabiają ciuchy ze "szmatexów". Dla zajęcia własnego polskiego rynku musieliby zakładami przemysłu lekkiego zarządzać menedżerowie z prawdziwego zdarzenia, a nie znajomi równie
przypadkowych właścicieli z urzędniczej prywatyzacji. Przewagę łatwości prywatyzacji "kapitałowej" niweluje odległa od przedsiębiorstwa, wirtualna własność i niekompetentne zarządzanie; wydawany przez "Wall Street Journal Europe" miesięcznik "Central European Economic Review" podnosił o to alarm ponad sześć lat temu - z b. miernym skutkiem, mimo przedruku w "Gazecie Wyborczej".

Z hołdów ku czci Eugeniusza Kwiatkowskiego nic nie wynika. W żadnej dziedzinie: już przed wojną Kwiatkowski wytykał, że system podatkowy opodatkowuje transakcje, a nie wpływy kasowe (wekslowe, czekowe), czyli opodatkowuje pieniądze, których przedsiębiorca jeszcze nie zarobił, prowokując krętactwo. Tak samo - nikt nie podejmuje dyskusji na temat strategii rozwoju gospodarki, wierząc nadal, że najlepszą strategią rozwoju przemysłu jest brak strategii (byłoby tak na prawdziwie wolnym rynku prawdziwie prywatnych, kompetentnych przedsiębiorców z kompetentnymi bankami kredytowymi, zamiast "uniwersalnych", uprawnionych i do spekulacji). Stąd i totalna ignorancja w sferze głównego dziedzictwa intelektualnego po Kwiatkowskim - żeglugi morskiej i okrętownictwa. Powinny to być nasze flagowe specjalności handlowe
i przemysłowe - skoro pływamy taniej i produkujemy statki taniej niż Korea.

Kryzysy stoczniowe ilustrują stan chorobowy systemu bankowego. Daje się on co najwyżej naciągać na kredyty, miast wiedzieć sam lepiej, w czym szukać przyszłości i zysków. Mamy pod dostatkiem kwalifikowanych ludzi w bankach, ale nic z tego nie wynika; nasze banki żyją z obrotu papierami wartościowymi i spekulacji lokacyjnej. Kuriozalną tego ilustracją jest cofnięcie kredytu Jackowi Karpińskiemu, kiedy gotowych było pierwsze 500 sztuk pen-readera, czytnika pisma, na półtora roku przed Japończykami; zlicytowano wielkiego konstruktora, zabierając mu dom, bo kredytodawca nie wiedział niczego o rynkach komputerowych i nie orientował się, jaką marnuje szansę obrotów... Dawniej ekspertami banków bywali inżynierowie, najwyższej klasy znawcy rynków branżowych; dziś są nimi gracze giełdowi.

I jakże zabawna jest powaga analizy kursów na polskiej giełdzie, której skalę ukazało "Wprost" - ciągle wszak obraca ona humorystycznie małą liczbą akcji, przy bardzo niskiej na dobitek płynności; to nie żaden "barometr" gospodarki. Nie mamy zaś sądu
upadłościowego, bankruptcy court, który by kompetentnie rozstrzygał o losie "grających w bankructwo", dziś w pełni świadomych swej bezkarności. Mimo to media, nie wymawiając, z najgorętszym zapałem reklamują, codziennie i darmo, giełdę. Podczas gdy spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe musiały sobie zafundować jednorazową wkładkę reklamową w Gazecie Wyborczej, a i to nikt im nie zwraca uwagi, że same się sobie mylą z bankami.

O spółdzielczości kredytowej nie uczą nasze szkoły wyższe, choć unie kredytowe w USA całkowicie zdominowały rynek drobnego kredytu konsumpcyjnego. W Europie w międzywojennych Czechach, które nie miały swoich "banków ludowych" (wymyślonych przez niemieckiego liberała!), ani kas Raiffeisena, banki same inicjowały zakładanie "kampeliczek": taniej wypada kredytować związek kredytowy drobnych przedsiębiorców i ludzi wolnych zawodów, solidarnie odpowiedzialnych, niż rozpoznawać wiarygodność kredytową każdego z nich osobno. Spółdzielnia zaś kredytowa to nie mini-bank, lecz właśnie organizacja kredytu wzajemnego, w Europie przede wszystkim - ludzi drobnego biznesu niedużymi pieniędzmi, zainteresowanych tanim kredytem. Z kredytem tylko dla członków; nie przyjmuje każdego, kto zechce, lecz tylko ludzi solidnych, i obserwuje systematycznie nawet prowadzenie się członków ich rodzin! Ba, tego uczył przy okazji serial "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy", najwyraźniej wzięty za bajkę o innej planecie.

Innymi słowy, uczymy spekulacji zamiast oszczędności. A czy można by oszczędzać inaczej? Spisałem cały skrypt, wtrącę na boku, historii papierów wartościowych o stałym oprocentowaniu; gdybyśmy odbudowali system długoterminowego kredytu hipotecznego i emitowali wiarygodne listy zastawne w małych odcinkach, mogliby
je kupować ludzie z najdrobniejszymi akurat oszczędnościami, nie ryzykując spekulacji bankowych i giełdowych.

Czego nie tknąć, pozostajemy w tyle za własną przeszłością, nie mówiąc już o codzienności Zachodu. Nie tylko autorzy pierwszej ustawy ubezpieczeniowej, także i pierwszy "demokratyczny" prezes PZU nie rozumiał ubezpieczeń wzajemnych. Zalegalizowano więc kradzież, której dokonała PRL, upaństwawiając Powszechny Zakład
Ubezpieczeń Wzajemnych, instytucję o najdłuższej, obok Metropolitan, ciągłości na świecie. Rzecz nie w samej ciągłości: PZUW, niezależny od administracji i samodzielny, na mocy ustawy prowadził też obowiązkowe ubezpieczenia publiczne, chroniące przed następstwami klęsk żywiołowych, wobec których dziś jesteśmy bezbronni (gdyby kto poczytał polskiego ojca ubezpieczeń, Łuszczewskiego, zdeklarowanego liberała, dowiedziałby się, jak traktować "ideologicznie" taką instytucję). "Prywatyzować" upaństwowione ubezpieczenia należało poprzez ich powrotne uwzajemnienie. Metropolitan jak i cała czołówka ubezpieczeń na życie było od narodzin w 1843 r. firmą ubezpieczeń wzajemnych, skomercjalizowało się dopiero niedawno. A już sprzedawać gotową sieć zagranicznej firmie cyników, która nie przywozi ani technologii, ani ludzi, ani znajomości zagranicznych rynków, to bzdura z podejrzeniem korupcji. Zagraniczny partner miał wykupić PZU z gigantycznego deficytu ubezpieczeń komunikacyjnych, ale z tym nikt nie poradzi sobie bez uwzajemnienia (deficyt namnaża się prostym mechanizmem - "co się pan martwi, i tak panu PZU zwróci"). Owa ignorancja kosztuje skandale, złodziejstwa, kanty i fortuny cwaniaków też nieco głupkowatych (pałacyk w Konstancinie mógł sobie sprawić tylko takiż pyszałek).

Cóż się dziwić, że nie mają pojęcia o ubezpieczeniach zdrowotnych panowie Miller z Łapińskim. Uprzedni "reformatorzy" też nie porozmawiali z nikim, kto by o nich wiedział coś więcej. I to oni oddali kasy chorych pod władzę politykom, zamiast przedstawicielom ubezpieczonych i ubezpieczycieli - co, przyznam, nie wpadło mi nawet do głowy jako zagrożenie; myślałem, że przeniosą do kas dzielne panie z ZUS, te od egzekucji składek, byśmy nie utrzymywali tymi składkami aż dwóch biurokracji... Teraz po przyszłym odejściu Millera i Łapińskiego czekają nas kolejne koszty przywracania zdrowego rozsądku, nie mówiąc o dalszych kosztach utrzymania biurokracji (400 tys. aparatu pozamedycznego w służbie zdrowia na 400 tys. lekarzy, pielęgniarek i salowych, co odkrył w statystykach Michał Zieliński). Nawet, jeśli prezydent zawetuje ten nonsens, dwaj ignoranci już narobili szkód i strat na miliardy.

Nie będę tu obliczał, ile biurokracji oraz ilu cwaniaków żyje z polskich oszczędności emerytalnych (nie są to w sensie dosłownym ubezpieczenia, bo nie polegają na rozkładzie ryzyka między samymi ubezpieczającymi się). I nie będę wypominał, że ZUSowi nie zwrócono zagrabionych przez PRL nieruchomości ani udziałów w upaństwowionych przedsiębiorstwach prywatnych. Nie zwrócono też zagarnianych latami przez budżet nadwyżek wpływów nad wydatkami ZUS. Jeśli mi kto powie, że ta niewątpliwa własność dzisiejszych emerytów uległa półdarmowemu rozdawnictwu "udziałów" do lokowania w "narodowych funduszach inwestycyjnych", wytknę, że nigdy nie oszacowano skali tej PRLowskiej kradzieży, jak zresztą i rzeczywistej wartości majątku państwa. Nikt nie upomina się o tych dzisiejszych emerytów i nie broni kandydatów na emerytów przed lokowaniem ich oszczędności, przymusowym!, w "funduszach" giełdowych, tworzonych ich kosztem. Żadna lewicowa partia polityczna nie szuka w nich klientów do obrony, bo też tak naprawdę nie ma tu żadnej partii lewicowej...

Winien ma być liberalizm. To nieporozumienie. Nasz "liberalizm" słowami jedynie zwalcza biurokrację, a monopole sprzedaje zagranicę innym monopolom, i to jeszcze państwowym. Nie chroni rynków drobnych przedsiębiorstw (w tym także - gazet lokalnych przed wykupem przez wielkich wydawców). Mieliby liberałowie za sobą cały polski drobny handel, gdyby zechcieli odkryć, że w Japonii nie wolno zainstalować nowego supermarketu bez zgody wszystkich okolicznych sklepikarzy. Nie dyktuje takiej tam polityki sama ochrona rynku pracy, lecz właśnie zdrowy ideał ochrony konkurencji. A już ulgi podatkowe dla zagranicznego inwestora, stawiającego supermarket, takie jak dla firmy przemysłowej przywożącej technologię, umiejętności w zarządzaniu i znajomość obcych rynków, to kolejna bzdura - na którą zwrócił też niedawno uwagę prof. Kieżun.

Nie chodzi tu bynajmniej o walkę z wielkim biznesem handlu. Jest dosyć miejsca na wielkie dojazdowe centra handlowe typu amerykańskich shopping centers - poza zwartą zabudową, na przedmieściach lub między miastami; mogą one liczyć na zamożnych klientów z dużych mieszkań z dużymi lodówkami. Co innego drobny, lokalny handel dla starzejącego się społeczeństwa miast, w którym starsi ludzie mogą dźwigać tylko małe zakupy, by je lokować w małych lodówkach w swoich małych mieszkaniach. Tyle że musi o tym decydować jasna polityka, wykluczająca nawet podejrzenia o korupcję.

Od początku mogliśmy zdemonopolizować telekomunikację polską. Powstawała za pieniądze klientów i "komitetów telefonizacyjnych", byłoby więc nawet o co zaczepić się prawnie (jak jest i dzisiaj). Finlandia telefonizowała się "od dołu", sieć ogólnokrajowa powstawała w wyniku porozumienia lokalnych operatorów; można było i u nas, lojalnie i uczciwie wobec obywatela, oddać lokalne sieci telefoniczne lokalnym operatorom - lokalnym spółkom, towarzystwom i spółdzielniom telefonicznym. Dwie takie polskie lokalne spółdzielnie, w Dolinie Strugu i w Łące, które zdążono założyć u początku naszej demokracji, ukazały, jak nas telefonia polska okrada horrendalnymi stawkami za rzekomo nieopłacalne rozmowy lokalne - żyją te spółdzielnie z samych abonamentów. Ekstra płaci się tylko TP SA za rozmowy międzymiastowe.

I co to za liberalizm, który stworzył był biurokratyczne spółki węglowe, czyli zinstytucjonalizowane kartele, zamiast dopuścić jedynie współpracę kopalni eksploatujących to samo złoże? Koszty owej biurokracji (nie licząc jej machlojek) obciążają cenę węgla ze spółek w 20 - 25 proc., odbierając mu konkurencyjność. Tak samo sztuczne "koncerny" energetyczne powinny przekazać społecznościom lokalnym wszystkie lokalne zakłady dostaw energii, by te mogły kupować energię od tego, kto ją zaoferuje taniej, bądź same inwestować w tańsze lokalne Źródła energii czy też w "czyste", dofinansowane z funduszy proekologicznych; sprzedaż warszawskiego Stoenu z jego bezcennymi gruntami jest nonsensem, którego nie ratują protesty ze strony pajaców demokracji. Wielkie elektrownie winna wiązać tylko centralna dyspozycja mocy ze swymi sieciami przesyłu - pomagając kontroli antymonopolowej w walce ze zmowami kartelowymi. Dziś utrzymujemy "baronów" węglowych i energetycznych nie wiadomo po co, sami ich stworzywszy, oni zaś udają, że są koniecznością technologiczną sieci energetycznej!

Gdyby naszą gospodarką rządzili prawdziwi liberałowie, każda rodzina polska żyłaby o dobre 200 zł miesięcznie taniej...

Dzięki pomocy ambasady amerykańskiej, dzięki nieocenionej p. Małgorzacie Koszelew, udało mi się przed 10 laty wstrzyknąć polski rynek czytelniczy parę podstawowych, klasycznych dzieł z zakresu management science, wiedzy o zarządzaniu. Niestety, sam Peter Drucker nie okazał się w Polsce dostatecznie mądry. I nikt nie dowiedział się, jak sobie gospodarka rynkowa może radzić z restrukturyzacją zatrudnienia w skali całego kraju - choć Drucker opisał metodykę "planu Rehna" dawno i dość dokładnie... Wszystko, co się u nas dzieje, nie jest żadną nieuchronnością gospodarki rynkowej i żadnym liberalizmem. Przy niedorozwoju sektora handlu i usług (procentowo niemal dwa razy mniej zatrudnionych niż w USA i Japonii) można by z góry przygotować ludzi odpowiednim szkoleniem do innych zajęć, z zapewnionymi kredytami, tańszymi w sumie, niż dzisiejszy system zasiłków.

Mamy państwo niesłychanie rozrzutne, nie wiedzące zarazem, co ma; skalę strat mógłby określić, w przybliżeniu, tylko Wojciech Misiąg. Opisywałem w swoim czasie, jak francuski "Tresor", niby to skarb państwa, ale tak samo nieokreślony co do swej treści, bronił się przed zdefiniowaniem swego statusu jako instytucji. Umożliwiało to swobodne manewry w tzw. "szarej strefie" skarbowości, strefie pozabudżetowej, z udzielaniem niekontrolowanych kredytów zagranicy i różnymi pozabudżetowymi operacjami bez kontroli parlamentarnej. I rzeczywiście była w jakimś sensie "pomysłem" inicjatywa powołania w Polsce Skarbu Państwa jako instytucji. Obejmowałby on wszystkie środki, agendy i nieruchomości będące własnością lub w dyspozycji państwa, wszystkie więc także fundusze pozabudżetowe - z profesjonalnym zarządem całości, niezależnym od gabinetu (tj. od partyjnej rady ministrów), za to z dorocznym inwentarzem i bilansem, badanym przez Najwyższą Izbę Kontroli, z określonymi, a kontrolowanymi zadaniami prywatyzacyjnymi (dziś PKP sprzedają na własny rachunek, bez porozumienia z miastem, grunty w Warszawie, gdzie wszystkie grunty podobno skomunalizowano). Żaden zaś akurat minister skarbu nie zna różnych praw własności państwa, ba, o tych mu nieznanych nie ma kogo poinformować. I nie ma kto dochodzić na cwaniakach zwrotu lub dopłat za wyłudzone od państwa nieruchomości i za inne "sprywatyzowane" lewymi sposobami wartości, ani też, vice versa, nie ma na kim dochodzić strat z tytułu nieuczciwie zagarniętej przez PRL własności.

Na koniec tylko wspomnę, że od początku naszej niepodległości wzywałem, by odtworzyć, kredyt za kredytem, proces zadłużania PRL w dekadzie Gierka. I byłbym rad, gdyby to banki szwajcarskie same przeprowadziły śledztwo w sprawie różnych, napływających latami z PRL pieniędzy; chociaż być może dawno je przepompowano ze
Szwajcarii gdzie indziej...

Ten katalog irytacji wygląda na spis rozczarowań notorycznego besserwissera. Ale to są irytacje nie moje, lecz fachowców, moich przyjaciół, kolegów i znajomych, którzy stoją za każdym sformułowanym tu zdaniem, opinie ludzi, z którymi nie tak trudno nawiązać kontakt - pod jednym warunkiem: że się ma na to ochotę.

Stefan Bratkowski