Owce i barany
| Polonia | 2007-04-24
Od redakcji: Publikujemy artykuł polemiczny Starego Wiarusa odnoszący się do tekstu Elżbiety Szczepańskiej „Wielka Niezlustrowana Delegacja z wizytą krainie owiec i baranów", oraz list Janusza Rygielskiego na ten sam temat (poniżej). Publikacja tekstu pani Szczepańskiej wymaga pewnego wyjaśnienia z naszej strony. Otóż od pewnego czasu jesteśmy krytykowani za to, że staliśmy się jednostronni i nie publikujemy artykułów zwolenników obecnej ekipy rządzącej oraz jej pomysłów. Otóż mamy z tym pewien kłopot, bo owym zwolennikom jakoś dziwnie nie udaje się napisać sensownego tekstu, a przy okazji niczego nie nakłamać i nikomu nie naubliżać. Tekst pani Szczepańskiej, na tle tego, co nadsyłają nam zwolennicy PiS i jego pomysłów, wydawał się stosunkowo mniej jadowity, choć jego autorka w poprzednich pracach ubliżała także nam. Zdecydowaliśmy się artykuł puścić, choć nie głosił on tez z naszych marzeń. I jeszcze aspekt sprawy drugi. Redakcja musi mieć do autora elementarne zaufanie, że nie pisze on bzdur, bo redakcja nie jest w stanie sprawdzić, co się dzieje w Australii czy w innym końcu świata. Jak widzimy z odpowiedzi, zarówno Starego Wiarusa, jak i Janusza Rygielskiego, pani Elżbieta Szczepańska nasze zaufanie mocno zawiodła, nie dlatego, że ma inne niż my poglądy, ale dlatego, że w sferze faktów dość mocno minęła się z prawdą. Tym samym oświadczamy, że pani Elżbieta Szczepańska zakończyła definitywnie karierę na naszych łamach. Osoby, które poczuły się dotknięte jej tekstem, przepraszamy.
Po ojcowsku przestrzegam przeciwko całkowicie bezsensownemu mieszaniu „Kontratekstów" do polonijnych przepychanek na poziomie bójki na zabawie w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej, na temat „dlaczego prezesem Rady Naczelnej Polonii Australijskiej i Nowozelandzkiej wybrano pana Janusza Rygielskiego z Brisbane, a nie panią Elżbietę Szczepańską z Melbourne".
Domniemam, że dlatego, że ta pani nie posiada odpowiedniego poparcia w gremium, które wybrało tego pana. Ale co z tego?
Uprzejmie zaznaczam, że ani i jednej, ani drugiej z tych osób nigdy w życiu nie widziałem na oczy, i nie sądzę, bym miał zobaczyć. Po przeczytaniu ociekającego pianą (z nieznanego mi powodu) tekstu pani Szczepańskiej, nie odczuwam najmniejszej potrzeby osobistego poznania tej pani. Nie po to ćwierć wieku temu wyemigrowałem z Polski, aby resztę życia na drugim końcu świata poświęcić egzegezom leninowskiego dylematu „a wy s nami, ili protiw nas?" lub skolastycznym debatom w stylu św. Tomasza z Akwinu na temat „ilu komunistów mieści się na główce od szpilki?".
Pomimo uważnej i kilkakrotnej lektury tego dziwnego tekstu, posiadanego wyższego wykształcenia oraz biegłej znajomości języka ojczystego, nie jestem w stanie pojąć, o co tu chodzi. Co to jest, na miłość Boską, „niezlustrowana Polonia i jej agenci"?
Nic nie wiem o istnieniu w Australii jakiejkolwiek struktury, instytucji czy stowarzyszenia znanego kolektywnie jako „Polonia", które by nie tylko podlegało lustracji, ale w dodatku prowadziło działalność wywiadowczą przy pomocy agentury.
„Polonia", jak mi się zawsze wydawało, to jest słowo o znaczeniu ogólnym, tak samo jak „diaspora". Polonia to jest diaspora polska, ogólna (generic) nazwa światowej diaspory, do której zaliczają się (to jest, same się zaliczają, w drodze samookreślenia, a nie za
pośrednictwem jakiejś instytucji) osoby polskiego urodzenia lub pochodzenia, identyfikujące się osobiście z polską kulturą, językiem, dziedzictwem historycznym etc. Zależnie od tego kto i jak liczy, Polonia liczy prawdopodobnie od około 11 do około 19 milionów osób. Uściślić liczebność Polonii jest trudno, z powodu braku consensusu socjologów i demografów na temat kryteriów przynależności do Polonii, oraz z braku w polskim prawie (tak przed, jak i po II wojnie światowej) formalnej definicji „osoby pochodzenia polskiego".
Kryteria członkostwa Polonii są równie płynne jak jej liczba, i znajdują się „in pectore", czyli w indywidualnych sercach osób, które albo się do przynależności do Polonii poczuwają, albo się nie poczuwają. Można się czuć członkiem Polonii, albo się nie czuć członkiem Polonii, ale nie można się „zapisać" do Polonii ani „wypisać" z Polonii. Polonia to nie jest żadne kolektywne ciało czy instytucja, która komukolwiek podlega, ma statut czy inne reguły postępowania, posiada uznanych, zarejestrowanych tak czy inaczej członków, których może w swoje szeregi przyjmować albo z nich wyrzucać.
Kilkanaście lat temu, dr Geoffrey Price, demograf z Australia National University, szacował liczebność Polonii australijskiej na pomiędzy 75 a 150 tysięcy osób, według dość skomplikowanych kryteriów statystycznych. Nie wiem, czy ta liczba ta z grubsza odpowiada stanowi faktycznemu, czy nie, ponieważ mam to zagadnienie za istotne wyłącznie dla specjalistów z wąskiej dziedziny socjologii społeczeństw wielokulturowych, do których sam się nie zaliczam. Autorka artykułu oblicza Polonię australijską na 5000 osób („tylko 5 tysięcy Polaków okupuje ten kraj"), ale ani nie wiem, na jakiej podstawie tak sądzi, ani w jaki sposób Polacy Australię okupują.
Czy autorka postuluje Wielką Lustrację Generalną Polonii? Wszystkich 11-19 milionów? Zdecydowanie nic mi nie wiadomo na temat istnienia globalnego obowiązku lustracyjnego obejmującego, na przykład, wszystkie osoby na świecie posługujące się w domu językiem polskim (a zatem przynajmniej część Polonii) . Czyżbym coś ważnego przeoczył? Zawsze wydawało mi się (czyżby błędnie?), że polska lustracja zdefiniowana jest ustawą lustracyjną, obowiązującą w polskiej jurysdykcji terytorialnej i nigdzie indziej.
O ile ktoś miałby się zgłosić do mnie w Australii i nastawać, że ponieważ mam polskie nazwisko, mam się zlustrować na drugim końcu świata, to zadzwonię na policję złożyć skargę, że nachodzi mnie wariat.
O ile ktoś natomiast posiada wiarygodne informacje, że ktokolwiek rekrutuje w Australii agentów w celu prowadzenia tam działalności szpiegowskiej lub wywrotowej, to jego moralnym obowiązkiem jest zwrócić się w tej sprawie do australijskiej policji federalnej,
zamiast rzucać mroczne oskarżenia w „Kontratekstach", i tak też powinna postąpić pani Szczepańska.
Autorka biadoli, że Polska jest na 75 miejscu na liście krajów, do których Australia eksportuje, oraz na 221 miejscu na liście krajów, z których importuje. No dobrze, ale co z tego? O czym niby to ma świadczyć? Na moje oko, tylko o tym, że z Polski do Australii jest prawdopodobnie za daleko, żeby opłacalnie sprowadzać z Australii do Polski większość australijskich towarów. Albo o tym, że polscy importerzy wolą inne towary. Albo o tym, że polskie firmy nie mają w swojej ofercie eksportowej nic, co ktokolwiek w Australii chciałby kupować na liczącą się skalę. Albo o tym, że polskim firmom nie zależy na otwieraniu nowych rynków, bo mają w Europie lepsze i bliżej.
Same ogórki konserwowe "Krakus" i powidła śliwkowe, choć znakomite i dobrze tu znane, nie poprawią bilansu handlowego. Jeśli ktoś pragnie ten bilans poprawiać, to ja nie widzę przeszkód - proszę handlować czym dusza zapragnie. Australia może na przykład dostarczyć Polsce nieograniczoną ilość węgla - niewykluczone, że taniej niż w Polsce kosztuje sam przewóz węgla ze Śląska na Wybrzeże - jeżeli tylko ktoś w Polsce zechce kupić. Tylko co mają do tego Borusewicz i lustracja???
Kto i przed czym ma się „ukrywać i czaić" w Australii, do której niespecjalnie łatwo jest wyemigrować, bo dla otrzymania australijskiej wizy imigracyjnej trzeba spełnić dość wyśrubowane kryteria? Na czym są oparte gorączkowe majaczenia, że jakieś ukradzione pieniądze mają już niebawem inwestować w Australii jakieś sieroty po Stalinie, najwidoczniej osobiście znane autorce? Nic z tego nie rozumiem.
Jeśli odsiać z tego tekstu osiem elementów:
1. bryzganie pianą na konkurenta do jakiegoś polonijnego stołka poprzez wytykanie mu, co podobno 37 lat temu napisał był w niszowym, mało komu znanym PRL-owskim czasopiśmie technicznym z 1969 roku, i że podobno należał do PZPR (zagadka: ilu członków Komisji Krajowej "S" z 1981 roku też należało?);
2. bryzganie pianą na IPN, który jakoby uznał tego konkurenta za osobę pokrzywdzoną w rozumieniu poprzedniej ustawy lustracyjnej, rzekomo z pominięciem jakiejkolwiek kwerendy archiwalnej (nie wiem, czy to w ogóle możliwe: formalne uznanie kogokolwiek przez IPN za osobę pokrzywdzoną bez kwerendy? - za mało się na tym znam - czy redakcja mogłaby skomentować?); [Nie ma takiej możliwości - redakcja].
3. wychwalanie bliżej nieokreślonych osób określanych jako „heretycy Solidarności zarażeni bakcylem przyzwoitości i moralności" (to jest autopromocja autorki, czy też jest więcej takich osób? - niestety nie wiem; nic nie wiem też o autorce, więc nie mogę się do tego ustosunkować, a nawet wyczuć czy być heretykiem, to źle, czy dobrze?)
4. żale, że „nasz Borsuk" zignorował protestacje „heretyków" (bo zapewne nic z tych protestów nie zrozumiał, i nic dziwnego; jeśli ja, pomimo spędzenia 25 lat w Australii, za cholerę nie mogę dojść, o co autorce chodzi, to Borusewicz był bez szans);
5. halucynacje o stu milionach agentów (według autorki, Borusewicz miał powiedzieć, że „agentów w latach 1944-1989 wyeksportowano z PRL-u około 100 000 tysięcy");
6. halucynacje o zagrożeniu życia działaczy „Solidarności" w Australii: jeśli ktokolwiek komukolwiek grozi w Australii śmiercią, to osoba otrzymująca takie groźby powinna się natychmiast udać z tym na policję, która wszystkie rzeczywiste groźby traktuje poważnie;
Nota bene: - pierwsze słyszę, że „S" nadal tu istnieje i działa - słyszałem o grupie Polaków w Sydney działającej pod nazwą „Solidarność" w latach 1980-81, a potem, w okresie stanu wojennego, organizującej wysyłkę pomocy dla rodzin internowanych i innych poszkodowanych w Polsce; sydneyska „S" zorganizowała również podczas stanu wojennego głośną akcję wielomiesięcznej blokady konsulatu generalnego PRL w Sydney, z odłączeniem komuchom prądu, wody, kanalizacji i wywozu śmieci; ale to wszystko było ponad 20 lat temu, więc myślałem, że australijska „S" dawno się rozwiązała.
7. mroczne sugestie że Borusewicz zdradził sprawę lustracji, ponieważ ma na nią inny pogląd niż autorka, jak również nie widział możliwości rozszerzenia lustracji na cały świat;
8. rewelację, że ulubioną poetką Bogdana Borusewicza jest Wisława Szymborska (dlaczego akurat Szymborska???), a zatem jest to gość niegodny stanowiska;
- to zostają dwie całkiem ciekawe wiadomości:
PIERWSZA jest taka, że skarb państwa IV RP wyłożył ponad milion złotych, czyli około 370 tysięcy dolarów amerykańskich, na koszta luksusowej dwutygodniowej wycieczki do Australii dla ośmiu posłów i senatorów, 69 dobiegaczy i ochroniarzy, oraz dla całkiem w tym wypadku surrealnej wojskowej załogi prezydenckiego samolotu Tu-154, zamiast wysłać do Australii ośmiu polityków lotem rejsowym linii Qantas lub British Airways z Londynu lub Frankfurtu, pierwszą klasą, za sumę pięciokrotnie niższą, nawet po wliczeniu kosztów hoteli na dwa tygodnie pobytu. Tony Blair leciał na wycieczkę do Kanady rejsowym samolotem BA, w dodatku za własne pieniądze.
Doliczyć należy - z budżetu MON - bezsensownie wylatany resurs prezydenckiego eksponatu historii awiacji Tupolew Tu-154M. Dystans z Polski do Australii i nazad to jest jakieś 35-38000 km, ca. 50 godzin lotu, każda po kilka do kilkunastu tysięcy złotych w kosztach eksploatacji samolotu innych niż paliwo (resurs silników, obsługa techniczna, przeglądy, części zamienne etc.). Plus opłaty lotniskowe za międzylądowania po drodze. Plus opłata za korzystanie z australijskiej kontroli ruchu powietrznego. Plus dzienne opłaty za parkowanie samolotu na australijskich lotniskach przez dwa tygodnie.
Na to, żeby ponad 100-miejscowy samolot czekał na kogoś na zagranicznym lotnisku, a piloci w hotelu, przez dwa tygodnie, to na ogół może sobie pozwolić w tej części świata sułtan Brunei i prezes Toyoty, ale mało kto więcej. Qantas i każda inna linia lotnicza mają takie koszty wliczone w standardową cenę biletu, ale co tam - zastaw się, a postaw się! Hobbyści muzealnej awiacji wysiadujący za ogrodzeniami lotnisk mieli dużą frajdę - egzotyczne aeroplany Tupolewa rzadko się pojawiają w Australii.
Jeszcze większą frajdę miała w Australii ochrona z BOR. Po pierwsze, nie było przed czym chronić delegacji z Polski, z powodu niemal totalnej ignorancji i obojętności populacji miejscowej na fakt, że taki kraj istnieje, i taka delegacja z niego do Australii przybyła. Po
drugie, ochrona nie miałaby czym delegacji bronić, ponieważ wizytującym zagranicznym ochroniarzom rządowym tutejsza policja odbiera na czas pobytu broń palną do depozytu - jedyny wyjątek czyni się dla United States Secret Service, ochraniającej amerykańskich
prezydentów. Jeżeli kogokolwiek naprawdę należy podczas wizyty w Australii chronić, to uzbrojoną ochronę zapewnia oficjalnym delegacjom tutejsza policja federalna. Mocno stojąca na ziemi australijska policja powitałaby jednak salwą śmiechu sugestię, że Marszałek Senatu RP Bogdan Borusewicz potrzebuje w Australii zbrojnej obstawy, żeby go wróg nie zjadł.
DRUGA wiadomość jest taka, że p. Bogumiła Więcław, żona ambasadora Jerzego Więcława, starego komucha (dyplom MGIMO - Moskwa 1973, dyplom WSNS przy KC PZPR - Warszawa 1980) zdjęła ze ścian w ambasadzie RP w Canberze kopie arrasów wawelskich. No, to jest przynajmniej news. Ale niekompletny.
Zaniedbano bowiem dodać, że towarzyszka życia towarzysza Więcława jest formalnie akredytowana w Australii jako radca, czyli Counsellor, ambasady RP. Co przekłada się na wypłacane jej przez MSZ RP pobory wice-ambasadora. Nic nie szkodzi, że istnienie w sennej polskiej ambasadzie w Canberze stanowiska radcy jest całkowicie zbędne. Nie ma tam dosyć roboty nawet dla samego ambasadora - handel polsko-australijski jest nieznaczący, wymiana turystyczna, kulturalna i oświatowa jest niewielka. Samą inwigilacją Polonii etatów uzasadnić się nie da. Ambasada RP w Canberze, wybudowana przez PRL w latach 70-tych na potrzeby „przykrycia" wywiadowczego dla oficerów „cichego frontu", istnieje siłą rozpędu i nabija polskiemu podatnikowi koszty, bo Australia nie jest krajem tanim. Nic by się nie stało, gdyby interesy RP reprezentowała w Australii dowolna polska ambasada w Azji - tak samo, jak to rutynowo czyni wiele innych państw, mających w Australii konsulaty, ale rezygnujących z kosztownych i niespecjalnie przydatnych ambasad.
Skoro już jesteśmy przy Więcławie, to spytam ot tak, zupełnie nawiasem: dlaczego australijska „Solidarność" wyraźnie nie wie, że Andrzej Słowik, jeszcze jedna legenda „S", pracował jeszcze dość niedawno w tej ambasadzie jako kierowca ambasadora Więcława, zamiast odwrotnie? Co konkretnego australijska „Solidarność" zrobiła w kierunku, by pp. Słowik i Więcław zamienili się miejscami w mercedesie?
Stary Wiarus