Ja, zasób
| Polonia | 2006-07-25
Przeczytałem sobie uważnie i w całości opublikowane obecnie drukiem sejmowe exposé pana premiera Kaczyńskiego, i poruszyło mnie ono wystarczająco, by dokonać egzegezy fragmentu poświęconego Polonii:
(...)
"I wreszcie, proszę Państwa, jeśli chodzi o politykę zagraniczną, ale jednocześnie nie zagraniczną, bo rzecz dotyczy Polaków, kwestia ostatnia, ale na pewno nie ostatnia, jeśli chodzi o znaczenie. My musimy dokonać przełomu, jeżeli chodzi o nasze stosunki z Polonią. To jest zasób, różnego rodzaju. Nie wiem, czy ktoś, kto powiedział to w tej chwili na ławach poselskich, mówił to ironicznie, czy nie ironicznie, ale nie ma w tym naprawdę niczego śmiesznego. To jest wielki zasób. Miliony Polaków, w tym także i takich, którzy mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną, mieszka poza naszymi granicami. Są wśród nich i tacy, którzy byliby gotowi tu wrócić, wnosząc wiele wiedzy, wiele kwalifikacji, które w Polsce są rzadkie. Ale oczywiście ogromna większość będzie tam pozostawała, będzie tam pozostawała, ja oczywiście nie mówię o tych nowych emigrantach, tu chcemy, żeby wracali, ale może być z nami w stałym kontakcie, może umacniać nasze pozycje, może wiele wnosić, ale potrzebuje sygnału, wyraźnego, jednoznacznego sygnału. Nie tylko na poziomie przemówień premiera, prezydenta, czy ministra spraw zagranicznych, czy marszałka Sejmu, tylko na poziomie realnej działalności. Bo to właśnie z tą realną działalnością, często w konsulatach jest bardzo, ale to bardzo niedobrze. Tam często są skanseny PRL-u i musimy to zmienić."
(...)
Obiecuję, że nie będę się czepiał sławnego "Żadne płacze i krzyki nie przekonają nas, że białe jest białe, a czarne jest czarne". Ale jako członek Polonii od 25 lat (nie mylić z wynalezionym przez GUS RP "czasowym emigrantem"), mam do pana premiera kilka poważnych pytań na temat, co jest dla pana czarne, a co białe.
"I wreszcie, proszę Państwa, jeśli chodzi o politykę zagraniczną, ale jednocześnie nie zagraniczną, bo rzecz dotyczy Polaków (...)"
Pardon me, sir - jaka jest właściwie oficjalna definicja Polaka, skoro Rzeczpospolita Polska wyraźnie czuje się w swoim prawie uważać miliony obywateli państw obcych, stale zamieszkałych poza terytorium RP, którzy przypadkowo urodzili się w Polsce lub mieli polskich przodków, za przedmiot własnej polityki wewnętrznej, czyli "nie zagranicznej"? Na czym właściwie się ta poufałość ma opierać? Liczba Polonii głosującej w krajowych wyborach jest znikoma, co już dawno powinno dać pańskim współpracownikom do myślenia.
"My musimy dokonać przełomu, jeżeli chodzi o nasze stosunki z Polonią. To jest zasób, różnego rodzaju(...) To jest wielki zasób. Miliony Polaków, w tym także i takich, którzy mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną, mieszka poza naszymi granicami."
Hmm...Zasoby są od tego, żeby je wykorzystywać, nieprawdaż? Znaczy, Polonia to jest zasób, który po to istnieje, żeby Rzeczpospolita była z niego zadowolona? Zasób (resource) to jest z definicji coś, czego właściciel zasobu używa lub to eksploatuje, w celu osiągnięcia pożądanego wyniku bądź zysku - zasoby ludzkie, zasoby węgla, zasoby ropy naftowej, etc. Wybór tej metafory na określenie Polonii przez premiera RP wart jest tysiąca słów. Potwierdza, że Rzeczpospolita Polska nie jest w stanie pogodzić się z faktyczną podmiotowością swojej diaspory, a myśli o niej wyłącznie w kategoriach wykorzystania, eksploatacji w celu wyduszenia z Polonii jakiejś korzyści dla siebie.
Nie wróżę temu podejściu powodzenia. Pan premier - o świecie poza granicami Polski mający w ogóle raczej słabe pojęcie - kieruje się fałszywym i przestarzałym stereotypem, w którym Polonia to są sienkiewiczowscy "latarnicy", których smutna konieczność wygnała na tułaczkę, gdzie co noc w poduszkę szlochają za utraconą Ojczyzną. W rzeczywistości, a zwłaszcza w rzeczywistości ostatnich 25 lat, znaczna część Polonii została Polonią z własnego świadomego wyboru, pragnąc mieć raz na zawsze święty spokój od charakteru narodowego rodaków, oraz od wszechobecności państwa w życiu Polaków w kraju - państwa autorytarnego, konfrontacyjnego, często niesprawiedliwego, często dysfunkcjonalnego, wiecznie z czegoś niezadowolonego.
Polonia nie po to została Polonią, by po wyjeździe z Polski Warszawa mogła jej dalej używać i nadużywać, ciągnąc z tego korzyści dla siebie, a Polonii oferując w zamian herbatkę w konsulacie RP z miejscowym rezydentem polskiego wywiadu, oraz nieograniczoną możliwość narobienia sobie poważnych kłopotów w nowym kraju za herbatkowe kontakty z obcym (czyli polskim) wywiadem.
Nie dostrzegam w słowach pana premiera ani śladu zrozumienia podstawowego faktu: że Rzeczypospolitej Polskiej nic do tego, kto z Polaków zamieszkałych poza granicami Polski dorobił się "dobrej albo nawet bardzo dobrej" pozycji społecznej. Tak Panu Premierowi jak i całej klasie politycznej RP nic w ogóle do tego, jaką pozycję społeczną ma kto inny, a już specjalnie pozycję społeczną w innym kraju. Polscy politycy niech się lepiej martwią o pozycję społeczną młodzieży w Polsce, dla której brak w kraju pracy. Nie ma czym się epatować, że w kraju co prawda bieda, korupcja, bezrobocie i bezhołowie, ale za to niektórzy Polacy w USA, Kanadzie czy Australii mają tam dobrą, albo nawet bardzo dobrą, pozycję społeczną. Może mają, ale co z tego? Pozycja społeczna tych Polaków za granicą, którym się tam powiodło, nie jest wynikiem starań krajowych liderów
Bardzo nie lubię używać tzw. brzydkich wyrazów, ale niestety w tych okolicznościach muszę, bo potrzebuję się wypowiedzieć mocno, prosto i zrozumiale; zależy mi na kryształowej jasności wypowiedzi, aby nie pozostawić PT Politykom Krajowym żadnego luzu na interpretację:
- Moja pozycja społeczna w Australii to moja sprawa. Natomiast nie jest to żaden zasrany interes Warszawy, jej polityków i urzędników. Wtykanie polskiego państwowego nosa do mojego życia jako obywatela innego państwa, oraz do mojej pozycji społecznej tamże, ja kategorycznie sobie wypraszam i będę je zwalczał wszystkimi dostępnymi mi środkami.
Pozycja społeczna polskiego emigranta na Zachodzie nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek magiczną siłą emanującą z Polski, ani z żadną szczególną wyjątkowością Polaków, zaś wszystko z ogromnym wysiłkiem własnym emigrantów. W wielu wypadkach Polakom powiodło się na emigracji pomimo, raczej niż dzięki temu, co wynieśli z Polski. Ci Polacy, którzy w krajach osiedlenia zajmują dobrą pozycję społeczną, zawdzięczają ją własnej determinacji i sile charakteru, a nie swojej polskości. W miażdżącej większości wypadków, Polska nie ma i nigdy nie miała nic wspólnego z pozycją społeczną polskich emigrantów w krajach osiedlenia. To są osobiste osiągnięcia indywidualnych osób - przypadkowo Polaków, a nie kolektywne osiągnięcia Polski, nad którymi mogliby się puszyć polscy politycy.
Moje osiągnięcia w Australii i ciężka praca prowadząca do tych osiągnięć, to jest ostatnia rzecz, od której pozwolę komukolwiek w Warszawie odcinać kupony. Wyłącznie członkowie Polonii, a nie Warszawa i jej urzędnicy, będą decydować, jak mają swoją ciężko zapracowaną pozycję społeczną wykorzystać, i na czyją korzyść. A Warszawa niech sama pracuje na swój międzynarodowy "image", bez prób podłączania się pod cudze sukcesy.
(...)"ale może być z nami w stałym kontakcie"(...)
Motyw polskiej piątej kolumny, raportującej Warszawie, jak się w świecie sprawy mają, czyli darmowej siatki informatorów i agentów wpływu o globalnym zasięgu, wyraźnie frapuje polskich polityków, bo powraca w jak bumerang, niezależnie od profilu politycznego rządów Rzeczypospolitej.
Ja już to widzę - urodzony w Polsce lub z polskich rodziców amerykański urzędnik federalny, australijski oficer zawodowy, kanadyjski dyplomata, brytyjski policjant, niemiecki dziennikarz, szwajcarski bankier, oficer francuskiego wywiadu - wszyscy "w stałym kontakcie" z Warszawą, z całkowitym lekceważeniem lojalności obywatelskiej wobec krajów, w których osiągnęli "dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną", bo wszak ważniejszy jest mistyczny zew polskiej krwi... Śmiech pusty.
Wielu polityków polskich często epatuje się przykładami działań społeczności żydowskich w świecie, na których pomoc, poradę i portfel zawsze może liczyć Izrael. Istnieje wszak zasadnicza i słabo rozumiana w Polsce różnica pomiędzy amerykańskim Żydem, działającym w USA jako ´sayan´ (tajny współpracownik) Mossadu lub jako pro-izraelski lobbysta AIPAC (nie mylić z APAC), a Polakiem z Polonii amerykańskiej lub każdej innej.
Różnica jest taka, że izraelska administracja państwowa, o ile mi wiadomo, w swoich stosunkach z Żydami żyjącymi poza Izraelem nigdy nie wyżywała się na polu bezinteresownej wredności i nieprzychylności Żydom z diaspory, jakie polska administracja państwowa serwuje polskiej diasporze aż do bólu. Przeciwnie, każdy rząd Izraela dokładał starań, by Żyd z diaspory traktowany był w Izraelu przyjaźnie i tolerancyjnie, by czuł się tam oczekiwanym, pożądanym i ciepło przyjmowanym gościem, bez względu na jego osobiste poglądy na tamtejszą politykę. A nie jeleniem do skubania przez miejscowych, i nie workiem treningowym do rozładowywania na nim prywatnych frustracji tłumu nieżyczliwych bliźniemu, nisko płatnych, niedouczonych i wściekłych na swój los urzędników.
Każdy Żyd na świecie może przyjechać z wizytą do Izraela - i wyjechać z niego z powrotem do domu - na podstawie paszportu kraju swojego stałego zamieszkania. Nie spotka się przy tym z głupimi komentarzami i jeszcze głupszymi wstrętami ze strony izraelskich władz. Może wjechać i wyjechać bez wysłuchiwania sugestii, że stanowczo powinien wyrobić sobie paszport izraelski. Jak również bez pogróżek, że go izraelska straż graniczna z Izraela z powrotem do domu w USA czy Australii nie wypuści, o ile tylko tak się jej spodoba. Nie przypominam sobie, by władze Izraela kiedykolwiek kierowały jakiekolwiek wyrzuty, wskazówki, żądania lub pogróżki pod adresem Żydów z diaspory, których jedyny związek z Izraelem polega na odwiedzinach tam od czasu do czasu z przyczyn rodzinnych, a którzy poza tym mało lub wcale nie interesują sie sprawami Bliskiego Wschodu.
W przeciwieństwie do Polski, Izrael nie stosuje szantażu emocjonalnego wobec swojej diaspory; nie nalega na wyrabianie przez nią izraelskich paszportów; nie działa na zasadzie, że każdy Żyd na świecie ma żywo interesować się Izraelem i żyć jego sprawami.
Chociaż izraelskie "prawo powrotu" daje każdemu Żydowi na świecie prawo do obywatelstwa Izraela, to, w przeciwieństwie do Polski, państwo izraelskie nie rości sobie pretensji do objęcia własną ewidencją ludności każdego małżeństwa, rozwodu i narodzin dziecka w każdej rodzinie żydowskiej na świecie; władze polskie usiłują tak czynić wobec Polaków z diaspory, z gorliwością godną lepszej sprawy.
(...)"może umacniać nasze pozycje"(...)
A konkretnie, co to za pozycje, oraz czym i w jaki sposób Polonia miałaby te pozycje umacniać? Co Polonia ma począć z pozycjami, które są wprawdzie polskie, ale tyleż idiotyczne co szkodliwe, oraz bez szans powodzenia, jak na przykład chorobliwa krajowa obsesja na punkcie zniesienia wiz turystycznych do USA dla Polaków, dla umożliwienia masowego łamania amerykańskiego prawa imigracyjnego przez Polaków z Polski, pragnących pracować w USA na czarno?
Czy Polonia ma również energicznie demonstrować pod ambasadami Niemiec na całym świecie przeciwko ciężkiemu dowcipowi Niemców, za każdym razem, kiedy głupawy niemiecki satyryk w jeszcze głupszej niskonakładowej gazecie nazwie polskiego premiera ´kartoflem´?
(...)"może wiele wnosić" (...)
Polonia ma wnosić - no, świetnie, ale kto ma wynosić? Zupełnie nie przemawia do mnie wizja polskiego rogu obfitości, który Polonia miałaby na wyścigi napełniać, a polska klasa polityczna - opróżniać. Wiele się mówi na temat, co Polska mogłaby z tego mieć, ale co ma z tego mieć Polonia? Pomnik w Warszawie, zbudowany z własnych składek, i makatkę z Cepelii?
(...)"ale potrzebuje sygnału, wyraźnego, jednoznacznego sygnału" (...)
Jeśli Pan Premier ma na myśli zadęcie w jednoznaczny gwizdek tak, by Polonia z rozkoszą stanęła na tylnych łapach i zaczęła się łasić do Warszawy, to próżny trud. Taki sygnał należy do tej samej bajki, co magiczny kwiat paproci, i Polska ma tyle samo szans na jego znalezienie. Jedyny wyraźny, jednoznaczny sygnał, jaki mógłby na dłuższą metę przynieść poprawę stosunków Polski z diasporą, to rezygnacja z demonstracyjnego pokazywania Polonii na każdym kroku przez Warszawę, kto w stosunkach Polska - Polonia ma być na wierzchu, a kto pod spodem, kto tu jest właścicielem, a kto poddanym.
Jednoznacznym sygnałem byłoby uznanie przez prawo polskie realnie istniejącej sytuacji i zaprzestanie negowania faktów. Polonia zamorska z zamorskimi obywatelstwami to są Amerykanie, Kanadyjczycy, Australijczycy urodzeni w Polsce lub z polskich rodziców, a nie czasowo nieobecni pod swoim polskim adresem zameldowania Polacy, własność Warszawy czy jej zbiegli poddani. Polskie miejsce urodzenia ani polskie pochodzenie nie upoważniają Polski w żadnym stopniu do kontynuacji rządzenia nimi, administrowania ich sprawami, ewidencjonowania ich dzieci, kolczykowania PESEL-em, wpychania im polskich paszportów, chwalenia, ganienia, pociągania za sznurki. I to bez względu na to, co między sobą uzgodnią polscy politycy na drugim końcu świata i co napisano w ustawach obowiązujących na drugim końcu świata, czyli w Polsce - i nigdzie indziej.
Nie zbuduje się jakichkolwiek sensownych stosunków pomiędzy krajem a diasporą na idiotycznych i małostkowych antypolonijnych wstrętach, w rodzaju maniakalnego upierania się na co dzień przez polskich urzędników, dyplomatów i strażników granicznych, że:
- macie mieć tylko taki paszport a nie inny; każdy inny jest niedobry,
- może was wypuścimy z odwiedzin w Polsce z powrotem do domu, a może was nie wypuścimy, no i co nam zrobicie?
- na każde nasze żądanie - metryka każdego waszego dziecka, ale wyłącznie polska, bo niepolska jest niedobra!
- jak się rozwodzicie, to ma być potwierdzenie rozwodu przez polski sąd, bo rozwód obcy jest niepolski, czyli niedobry, bo i co tam te obce sądy wiedzą,
- wasze dzieci to nasze dzieci i nasi obywatele, a o zgodę na to was pytać nie będziemy,
- na każde nasze skinienie, furmankę pełną takich papierów, jakie nam się spodobają, macie uwierzytelnić notarialnie, umiejscowić, zalegalizować, zarejestrować, przetłumaczyć, ostemplować tak, jak zechcemy, potem dobrze nam za to zapłacić, dopłacić, dopłacić drugi raz, jeszcze raz zapłacić od początku, a następnie zamknąć gębę i nie protestować przeciwko traktowaniu petenta jak zarazem burej suki i dojnej krowy przez konsulaty RP. Jak to, nie wiecie, że "u nas som takie przepysy"? Przecież tak samo jest wszędzie!
Aha, jeszcze jedno, szanowny panie premierze...
Jeśli rząd pański zdecyduje się na zapowiadany przez pana konstruktywny przełom w stosunkach Polski z Polonią, to w najbliższej przyszłości pragnęlibyśmy zobaczyć wyrazy tej szlachetnej intencji czarno na białym, w Dzienniku Ustaw i Monitorze Polskim. Tak, by można się było na nią formalnie powołać, a w razie potrzeby uciąć w zarodku spór z wrednym kapralem Straży Granicznej na lotnisku lub jeszcze wredniejszą referentką w urzędzie gminy, pokazując samowolnemu urzędnikowi palcem przychylny nam przepis. My nie czujemy się w Polsce bezpieczni na kapryśnej łasce i niełasce zakompleksionych, obrażonych na cały świat urzędników, którzy dziś mają po swojej stronie całą siłę nieprzychylnego Polonii prawa.
Jeżeli natomiast intencja poprawy naszych wzajemnych stosunków ma pozostać tam, gdzie zawsze, czyli w sferze płomiennych deklaracji "na gębę", a duch i litera przepisów obywatelsko-paszportowych RP dla Polonii tam, gdzie jest teraz, w erze wczesnego Breżniewa, to niestety, panie premierze, "nothing doing".
Pozostaję z poważaniem.
Stary Wiarus