Krzysztof Łoziński

Kraj kontynent
i
himalajska perła

O tym, jak przejechaliśmy 5 tys. kilometrów przez Indie i Nepal

Pierwsze wydanie w postaci książki.
Warszawa, 2009

Wcześniej został opublikowany w "Kontratekstach" cykl reportaży pod tym samym tytułem złożony z 11 części (nadal dostępny warchiwum). Wydanie książkowe jest zebrane w jedną całość, co powinno być ułatwieniem dla czytelnika.

Copyright by Krzysztof Łoziński 2009



Ulica Main Bazaar - Delhi, fot. Agnieszka Glinkowska

W dniach 4-25 grudnia 2005 odbyłem wraz z Agnieszką Glinkowską podróż po Indiach i Nepalu. Wylądowaliśmy w Delhi, skąd po 2 dniach udaliśmy się autobusem do Agry. Następnie pojechaliśmy pociągiem do Jansi. Z Jansi wynajęliśmy samochód z kierowcą do Kajuraho, gdzie byliśmy jeden dzień. Wróciliśmy do Jansi samochodem i spędziwszy 18 godzin w pociągu wylądowaliśmy na kilka dni w Varanasi (bardziej znanym pod starą nazwą Benares). Z Varanasi przejechaliśmy wynajętym jeepem do Sonauli przez Gorakhpur. Sonauli to granica Nepalu. Po noclegu w Sonauli udaliśmy się autobusem do Kathmandu (12 godzin jazdy), gdzie znowu osiedliśmy na kilka dni. Z Kathmandu zrobiliśmy jednodniowy wypad do Nagarkot i Baghdapur (Baghdaon) i znów autobusem, nocą z 4 godzinnym postojem w oczekiwaniu aż wojsko upora się z partyzantami na drodze dotarliśmy do Sonauli. Okazało się, że z powodu partyzantów uciekł nam autobus i możemy nie zdążyć na pociąg z Gorakhpur. W tej sytuacji wzięliśmy taksówkę do Gorakhpur. Stamtąd czekały nas 23 godziny jazdy pociągiem do Amristaru. Po jednym dniu w Amristarze wsiedliśmy znów do nocnego pociągu do Delhi. W Delhi byliśmy jeszcze 3 dni. Ot i cała podróż jeśli nie mówić o przelotach w obie strony Al Italią przez Mediolan. W sumie tempo zawrotne, podróż nieco wariacka, ale co zobaczyliśmy, to nasze.

Czy można znać Indie?

Podobno znam Indie, bo byłem w tym kraju już 12-ty raz. Podobno znam też Nepal, bo byłem tam 8 razy. Tylko czy te kraje można znać?

Indie to kraj, do którego można posłać stu ludzi na rok i każdy z nich po powrocie opowie co innego. Co więcej, każdy z nich powie prawdę. Po prostu jest to kraj tak ogromny i tak różnorodny, że każdy widzi w nim co innego.

Pierwszy raz byłem w Indiach w 1979 roku, gdy kierowałem wyprawą w Himalaje Kaszmiru.

Problemem Indii był jeszcze wówczas głód. Już nie taki głód, jak w pierwszych latach niepodległości, ale jeszcze zdarzało się widzieć ludzi umierających z głodu wprost na ulicy. W kraju wcale nie brakowało żywności. Po prostu biedacy pracujący za jedną rupię dziennie (wówczas dolar kosztował 8 rupii) jedli raz na 3 dni i to jedli mało. Większość z nich nie miała stałej pracy, zatrudniali się dorywczo na jeden dzień. Byli cały czas mocno niedożywieni. Jeśli coś im się nie powiodło, przez kilka dni nic nie zarobili, wypadły im dwa kolejne posiłki, to już nie mieli sił, by pracować. Wpadali w błędne koło, z którego mógłby ich uratować już tylko cud: mniej pracy - mniej jedzenia - mniej sił do pracy - jeszcze mniejsze szanse na pracę. Pewnego dnia człowiek mieszkający na ulicy już się rano nie budził.

Co by nie mówić o polityce gospodarczej Partii Kongresowej, o wszystkich błędach klanu Gandhich, to trzeba im przyznać jeden wielki sukces - wyprowadzenie Indii z głodu. A później sukces reform premiera Rao - praktyczną likwidację bezrobocia. Jeśli ktoś mówi, że to mało, to nie rozumie Indii.


Tkalnia jedwabiu, Agra. Fot Krzysztof Łoziński

W moim spojrzeniu na Indie mam dystans czasu - 26 lat od pierwszego pobytu do dziś. Co się zmieniło? Bardzo dużo, choć pozornie bardzo mało. Gdy patrzę na swoje zdjęcia ulicy Main Bazaar w Delhi sprzed 26 lat, to niby wszystko wygląda tak samo, ale to tylko pozory. Indie są dziś jednym z najszybciej rozwijających się krajów świata. Lata polityki izolacjonizmu gospodarczego Indiry Gandhi i związanego z nią zastoju gospodarczego dawno minęły. Dzisiejsze Indie to ogromny przemysł już nie tylko włókienniczy i odzieżowy, choć nadal on istnieje, ale i olbrzymia produkcja motoryzacyjna, hutnicza, elektroniczna. W Indiach, w Bangalore, znajduje się dziś największy obok amerykańskiej Doliny Krzemowej ośrodek informatyczny, istne zagłębie nowoczesnej technologii. A jednocześnie po Pahargnju w Delhi nadal chodzą krowy, głównym środkiem lokomocji jest riksza a większość produkcji odzieżowej powstaje w warunkach manufaktury. To kraj wielkich sprzeczności. Kraj, który ma zarówno parę milionów „świętych mężów" Sadhu, którzy nigdy nie pracowali i nigdy nie chodzili do szkoły, jak i największą liczbę informatyków. Mało kto wie, że ponad połowa informatyków świata to Hindusi.

Czy można znać Indie? A które Indie? Indie ludzi szyjących na ulicy kołdry wprost na ziemi, rikszarzy zarabiających pedałowaniem, czy Indie inżynierów z koncernu Tata projektujących nowoczesne samochody, informatyków, grafików, projektantów, których spora część pracuje przez Internet w amerykańskich firmach? Nie ma jednych Indii i nie ma jednej wiedzy o Indiach.

Tłum

Gdy byłem pierwszy raz w Indiach, w 1979 roku, ludność tego kraju liczyła 680 milionów. Dziś liczy 1.100 milionów. Przez 26 lat przybyło w Indiach 420 milionów ludzi, z czego 300 milionów przez ostatnie 15-16 lat. Prognozuje się, że za 20 lat Indie prześcigną Chiny i będą najludniejszym krajem świata.


Wszechobecny tłum, Delhi. Fot. Krzysztof Łoziński

To, co rzuca się w oczy w dzisiejszych Indiach, to wszechobecny tłum. My, mieszkańcy Europy, jeśli nie byliśmy w Chinach, Indiach, Indonezji, Pakistanie, nie wiemy, co to jest tłum. Delhi liczy dziś 15 milionów mieszkańców. Jest to rozlazłe miasto moloch, rozciągnięte na obszarze o średnicy dziesiątek kilometrów. Kilkanaście lat temu lotnisko, Indira Ghandi Airport, znajdowało się za miastem. Teraz znajduje się w mieście. Gdy o drugiej w nocy wyjechaliśmy z lotniska 30-letnią taksówką marki Ambasador (a może Consul, lub Premier - mylą mi się te stare mutacje sowieckiej Pobiedy) od razu wjechaliśmy w arterię ogromnego ruchu. O drugiej w nocy sunęliśmy między setkami riksz, ciężarówek, autobusów ulicą o szerokości dwóch Marszałkowskich (dwie jezdnie, cztery pasy ruchu w każdą stronę). W żadnym z polskich miast nie ma takiego ruchu nawet w godzinach szczytu. Tymczasem my jechaliśmy w tym tłoku pojazdów przez blisko godzinę do centrum.


Ruch uliczny w nocy, Connaught Place, Delhi. Fot. Krzysztof Łoziński

Pamiętam jeszcze słowa polskiego konsula sprzed 26 lat, Jana Wawrowskiego, który powiedział mi tak: „W Indiach 200 tysięcy ludzi to jeszcze nie tłum. Gdy na demonstrację uliczną zwołaną przez którąś z partii w Delhi, czy Kalkucie, przychodzą 2 miliony, to prasa pisze o niewielkim zainteresowaniu ludności demonstracją." Ludzie są w tym kraju wszędzie. Gdy leci się nad Indiami samolotem w nocy, to wszędzie widać światła. Nie ma prawie przerw miedzy miejscowościami. Gdy jedzie się drogą, to cały czas jest teren zabudowany. Wieś to właściwie tylko mniej gęste miasto. Kupowanie szybkiego samochodu w tym kraju nie ma sensu, bo z powodu tłoku na drogach i tak nigdzie nie da się jechać szybciej niż 50-70 km/godz. Tu po prostu nie ma gdzie się rozpędzić.

Próżno w Indiach szukać samotności. Gdy idziesz w krzaki za potrzebą, to tam już trzech siedzi. Nie możesz iść za dom (nawet na wsi) bo za nim jest kolejny dom. Szukasz samotności na wzgórzu, ale gdy tam wejdziesz, zastaniesz już 50 osób. Działka w mieście bywa droższa od domu, bo działka rozumiana jest nie jako ziemia tylko jako miejsce. W centrum Delhi, Kalkuty, Bombaju człowiek nie idzie, tylko się przeciska. Większość sklepów ma wymiary, które w naszym pojęciu nadają się tylko na nieco większą szafę. Jakieś 1,2 na 3 metry. Właściciel rano wystawia większość towaru na ulicę przed sklep, bo tylko wtedy może do niego wejść.


Wąska uliczka w Delhi. Fot. Krzysztof Łoziński 

Przeludnienie jest w tym kraju potężnym problemem. Bardzo szybki wzrost gospodarczy jest w dużej części zjadany przez niemal równie szybki wzrost liczby ludności. Indie są krajem demokratycznym, wiec nie mogą stosować tak drastycznych metod regulacji urodzeń jak Chiny, gdzie państwo zabija rocznie 1,5 miliona „ponadplanowych" noworodków zaraz po urodzeniu (w szpitalach - zastrzykami z trucizną). W Indiach państwo nie może stosować przymusowych aborcji nawet w 8 miesiącu ciąży. Tu walczy się z nadmiernym przyrostem za pomocą edukacji i agitacji. Był czas, gdy mężczyznom rozdawano radia w zamian za sterylizację, ale poziom życia się podniósł i dziś radio tranzystorowe to już niewielka atrakcja.

Problem nadmiernego przyrostu ma też w Indiach nieco inne źródła, niż w Chinach.

W Chinach chodzi o to, że córka po ślubie odchodzi całkowicie do rodziny męża i nie jest dla rodziców żadnym zabezpieczeniem na starość. W kraju, gdzie nie istnieją emerytury, trzeba mieć syna, by na starość w ogóle przeżyć. Co więcej, tylko syn może odprawiać konfucjańskie modły za dusze przodków przed domowym ołtarzykiem. Stąd robi się dzieci tak długo, aż będzie syn, a jeszcze lepiej dwóch.

W Indiach źródło problemu jest inne. Jest nim tradycyjny system zatrudniania ludzi (obecnie ten system już odchodzi w przeszłość, ale, zwłaszcza na prowincji, ciągle jest żywy). Chodzi o to, że zatrudnia się jednego, a pracuje cała rodzina. Co więcej, zatrudnia się codziennie na jeden dzień. Stałą pracę mają tylko wybrańcy. W praktyce wygląda to tak: Przedsiębiorca budowlany robi wykop pod budynek. Rano przychodzi tłum chętnych biedaków do pracy, a on pyta: ile masz dzieci? Ten, kto ma więcej dzieci, jest lepszy, bo za jedną płacę pracuje więcej ludzi. Teraz pada drugie pytanie: ile masz łopat i misek? To znaczy, ilu mężczyzn lub chłopców, nawet kilkuletnich, może kopać, a także ile kobiet, lub dziewczynek, może wynosić ziemię w miskach na głowie? Przy takim systemie zatrudniania nie warto mieć mało dzieci.

Do indyjskich miast ściąga masa przybyszów ze wsi, którzy szukają pracy. Każdy z nich ma jakieś narzędzie, piłę siekierę, młotek a czasem tylko kij. Kobieta może mieć miskę, w której może cos przenieść, albo miotłę, którą może coś zamieść. Ci ludzie wychodzą rano na miasto i szukają okazji by cos przenieść, coś przeciąć, coś zamieść i w ten sposób zarobić kilka rupii. Mieszkają wprost na ulicy owinięci w jedną szmatę stanowiącą cały ich majątek. Ci, co się już czegoś dorobili, mieszkają całymi rodzinami w namiotach z folii i śpią wprost na ziemi. Mają już jeden garnek, w którym gotują na ognisku z zebranych śmieci. Obok ich namiotów sunie ulicą sznur pojazdów. Obok samochodów indyjskich koncernu Tata (te nowe modele są całkiem przyzwoite) jadą toyoty i mercedesy.

Bo nie ma jednych Indii. Są Indie biednych kobiet ze wsi, których zajęciem w mieście jest lepienie placków z krowich odchodów (na opał) i są Indie klasy średniej za kierownicą mercedesa.

Polski hydraulik miałby co robić

I nie tylko hydraulik, bo także elektryk. O ile oczywiście jeden i drugi nie padliby wcześniej na zawał na widok tutejszej instalacji. W większości indyjskich miast prąd doprowadzony jest liniami napowietrznymi. Wprost na ulicach stoją słupy z gigantyczną plątaniną nie izolowanych przewodów, począwszy od głównych, grubych niczym stalowe liny, do pomniejszych pojedynczych drutów. W Varanasi widzieliśmy jak elektryk podłącza do prądu kolejny budynek. Facet na bambusowej drabinie wsunął się delikatnie między nie izolowane druty, uważając by żadnego nie dotknąć, a miał je wszędzie: za plecami, od rękami, nad głową i uzbrojony tylko w izolowane kombinerki łączył druty na okrętkę. Oczywiście wszystko pod prądem. Zawód elektryka przypomina w Indiach zawód sapera.


Instalacja elektryczna, Delhi. Fot. Krzysztof Łoziński 

Oczywiście ta nieprawdopodobna plątanina drutów jest szalenie zawodna. Małpa na to skoczy, ptak usiądzie i zwarcie gotowe. Dwa, trzy razy dziennie w Delhi, Varanasi, Amristarze, Kalkucie wysiada prąd. Oczywiście nie w całym mieście, tylko w dzielnicy, ale to na jedno wychodzi. Natychmiast przed wejściami do niemal wszystkich budynków pojawiają się małe benzynowe agregaty prądotwórcze. Miasto wypełnia jednostajny warkot a powietrze zasilane jest setkami metrów sześciennych spalin.

Podobnie wygląda instalacja w budynkach. Ciągle gdzieś ze ściany wystają jakieś druty, zrobione są jakieś prowizorki, ciągle coś „not working". Klimatyzacja jest, ale „not working". Bojler jest, ale „not working". Gdzieś w ścianie między dwoma puszkami zrobiło się zwarcie. Ktoś, parę lat temu połączył te puszki na zewnątrz drutem i tak już zostało. Przewróciło się - niech leży.


Elektryk, pracując pod prądem, wykonuje nowe podłączenie, Varanasi. Fot. Agnieszka Glinkowska 

Podobnie wygląda instalacja wodociągowa. Odkąd jeżdżę do Indii, nie pamiętam pokoju hotelowego, w którym gdzieś nie lałaby się woda, nie przeciekał jakiś kran, nie kapało z jakieś rury. A ten kraj w porze suchej (czyli przez 7 miesięcy w roku) cierpi na ogromny deficyt wody.

Z czego to wynika? Wcale nie z biedy, bo w lepszych hotelach (oczywiście nie w takich, w jakich nikt o zdrowych zmysłach nie mieszka) jest analogicznie. Naprawienie tego wszystkiego, przy niskich kosztach pracy, kosztowałoby grosze. To wynika z pewnej mentalności „przewróciło się, niech leży". I jeśli mówić o barierach, jakie ma ten kraj na drodze do nowoczesności, to ta mentalność jest jedną z poważniejszych. Jak można wyobrazić sobie nowoczesne przedsiębiorstwo w kraju, gdzie ciągle wysiada prąd?

To myślenie ma zresztą i inne skutki. Hindusi są dość solidni, jeśli chodzi o umowy, to znaczy generalnie ich dotrzymują, ale nie panują już zupełnie nad tym, co zrobią podwykonawcy. Agencja turystyczna (złożona z jednego faceta z komputerem) sprzedaje nam bilet na autobus do innego miasta. Autobus ma być „tourist bus", „luksusery", viedo coath" i „aircondition". Płacimy za to wszystko a na drugi dzień, gdy już jesteśmy przy autobusie, to okazuje się, że jest to stary wysłużony autobus Tata (40 km/godz.), brak uszczelek w oknach między szybami (cugi chodzą jak cholera), „video absend, aircondition not working". W dodatku okazuje się, że ten „tourist bus" nie jedzie do tego miasta, tylko do miasteczka 20 kilometrów wcześniej, a stamtąd jest „goverment bus", ale jutro. Wściekli jak osy, bo zapłaciliśmy za całą drogę w dużo lepszych warunkach, musimy na te brakujące 20 kilometrów wynająć taksówkę.

To jest właśnie ta sprawa pewnej mentalności, którą trudno zmienić. Ten facet, który sprzedaje bilet, chce dobrze, ale inni robią jak zwykle. Pewne rzeczy są w Indiach trudne do przewalczenia, bo bardzo głęboko siedzą w ludziach. Autobus ma być wyłącznie „tourist", ale kierowca i tak weźmie po drodze kilkudziesięciu pasażerów z tobołami. Na stacji jest rozkład jazdy, ale pociąg i tak będzie „jak przyjedzie".

Pamiętam jak wiele lat temu wynająłem ciężarówkę dla naszej wyprawy z Kishtwar do Galhar (tam kończyła się droga). Umówiłem się z kierowcą, że tą ciężarówką na jechać tylko nasz bagaż i my. No i co z tego? Jeszcze nie wyjechaliśmy z Kishtwar, gdy już wlazło na pakę 200 ludzi, nasz bagaż znalazł się na samym spodzie a my jechaliśmy w potwornym tłoku. Cóż, takie są Indie. Tym ludziom nikt nie wytłumaczy, że nie mają włazić na ciężarówkę jadącą w ich kierunku.

A jaki jest na to wszystko sposób? Taki sam jak na rekiny - polubić. To jednak piękny, przyjazny i bardzo ciekawy kraj. A że trochę niewygodny? I tak go lubię.

Delhi - Agra



Delhi, pałac cesarski. Fot. Krzysztof Łoziński.

Delhi i Agra to dwie stolice Indii. Poza krótkim okresem Indii brytyjskich, gdy stolicą była Kalkuta, oba miast kilkakrotnie zamieniały się w tej roli. W obu miastach stoją cesarskie pałace a ich mieszkańcy w obu przypadkach uważają, że serce Indii znajduje się u nich. Trochę przypomina to spór Warszawy z Krakowem

Wybieramy się w wielką podróż

Moim marzeniem od lat był powrót do Indii, do kraju z którym związana jest spora część mojego życia (byłem wcześniej w Indiach 11 razy). Paradoksalnie jeździłem do Indii wielokrotnie za czasów PRL-u, gdy wyjazdy zagraniczne z Polski były trudniejsze niż dziś, a w wolnej Polsce ciągle nie miałem, a to czasu, a to pieniędzy. Efekt był taki, że mam w odwiedzaniu Indii 16 lat przerwy. Ale z tego powodu wyprawa może być tylko bardziej ciekawa. Jak zmieniły się Indie w okresie, gdy zmienił się cały świat? Upadł Związek Radziecki i komunizm w Europie, do powszechnego użycia weszły komputery, pojawił się Internet, telefony komórkowe i telewizja satelitarna. Ciekawa jest dla mnie sama obserwacja tej zmiany. No i od mojego ostatniego pobytu przybyło w Indiach 300 milionów ludzi.

Agnieszka, która towarzyszyła mi tej podróży, bywała już w wielu krajach, ale zawsze z renomowanym biurem podróży. Mamy więc od samego początku pewien konflikt wyobrażeń o świecie i sposobie podróżowania (na szczęście oboje mamy zdolność ustępowania, więc nigdy nie mieliśmy konfliktu prawdziwego). Planowanie zaczynam od delikatnego przekonywania Agnieszki do mojego sposobu zwiedzania świata. Gdy mówię, że w Indiach najlepiej jeździ się autobusem na dachu, bo i przewiew i widoki, widzę w jej oczach panikę. No dobrze, można i jechać w środku. Warto jednak wziąć grzałkę...

- Jak to grzałkę? To ja mam sama robić sobie herbatę? A od czego room service?

Bardzo delikatnie staram się wytłumaczyć, że po mojemu hotel w Indiach, to jest trochę co innego, niż hotel w egipskim kurorcie, bo po pierwsze nie jedziemy do kurortu. Nie bardzo widzę zrozumienie. Rezygnuję więc z powiedzenia, że warto też wziąć ze sobą dwa prześcieradła i koce, a hotel nie ma ani jednej „gwiazdki", bo obawiam się, że w ogóle odmówi podróży. Powoli, powoli jednak przekonuję ją, że biuro podróży i luksusowy hotel to najlepsza metoda, by w egzotycznym kraju nic nie widzieć i nic nie rozumieć, że rezerwowanie hotelu jest całkowicie zbędne itp.



Pojazd "wołowy" na rogu Main Bazaar i Nehru Bazaar. Fot. Krzysztof Łoziński.

Agnieszka musiała przeżyć w pierwszych dniach pobytu niezły szok (każdy, kto jest pierwszy raz w Indiach przeżywa szok), ale jest bardzo dzielna i zupełnie nie dała tego po sobie poznać. Dziś jest chyba całkiem przekonana do takiego sposobu zwiedzania świata. Pewnym problemem jest dla nas obojga wiek, bo oboje u pierwszej komunii byliśmy dość dawno. Uważam, że jesteśmy młodzi, bo zgadzam się z Jerzym Hanuszkiewiczem, że starość to kwestia decyzji. Jak ktoś uważa się za starego, to i jest stary, a liczba wiosen ma drugorzędne znaczenie. Dlatego ja mam prawie 58 lat i jestem młody, bo myślę jak młody i postępuję jak młody. Czasem tylko mój organizm o tym nie wie i sprawia mi różne dowcipy.

No tak, ze zdrowiem są pewne problemy. I dlatego ta podróż to pewien eksperyment. Czy ludzie mający dorosłe dzieci mogą podróżować po egzotycznych krajach lokalną komunikacją, niemal w nieznane (bo bez żadnych rezerwacji) i jeść w lokalnych restauracjach miejscowe potrawy? Oczywiście tak. A jak się choruje, to trzeba się leczyć i jechać dalej. Ot i wszystko.

I tu mała dygresja. Przypomniała mi się pewna wymiana zdań w prasie z jednym z byłych PRL-owskich dyplomatów, który chciał mnie na łamach gazety pouczać, jak wygląda Azja, bo bardzo mu się nie podobało to, co pisałem o Chinach. Odpowiedziałem mu wówczas tak: „Świat się nie składa, Szanowny Panie, tylko z ministerialnych korytarzy i pięciogwiazdkowych hoteli. Aby znać Azję, to trzeba trochę po niej pochodzić piechotą lub pojeździć rowerem. Trzeba czasem pomieszkać w takich miejscach, gdzie rano przed spuszczeniem nóg z łóżka trzeba najpierw sprawdzić, czy nie ma węża a przed założeniem butów wyrzucić z nich skorpiony lub pająki." I to jest właśnie kwestia odmiennych koncepcji zwiedzana świata. Bo czy mieszkając w pięciogwiazdkowym hotelu można przeżyć na przykład taką przygodę: W czasie jednej z wypraw poszliśmy razem z kolegą popływać w rzece. Dopłynęliśmy do piaszczystej wysepki na środku leniwego nurtu. Na wysepce rosło trochę krzaków, które zasłaniały widok na drugą stronę. Gdy przez nie przeszliśmy, zobaczyliśmy po drugiej stronie kilka wylegujących się w słońcu krokodyli. I wówczas uświadomiliśmy sobie, że my jeszcze z tej wysepki musimy przepłynąć z powrotem do brzegu. To jednak zupełnie co innego pływać po rzece wycieczkowym statkiem a co innego sote, czyli „na żywca".

No tak, ale my tym razem będziemy tylko w miastach. W indyjskich miastach nie ma tygrysów, krokodyli i innych podobnych atrakcji. Są za to inne atrakcje i dlatego wybraliśmy zwiedzanie świata „na żywca".

Lądujemy w Delhi

Lecieliśmy Al Italią, przez Mediolan. Atrakcją podróży miał być boening 777, chyba obecnie największy i najnowocześniejszy samolot świata. Rzeczywiście jest w nim Internet, można w czasie lotu telefonować, oglądać telewizję, grać w gry komputerowe. Tyle, że za wszystko trzeba płacić kartą, więc lepiej poczekać parę godzin aż się wyląduje. A po za tym, to jest ciasno, siedzenia są niewygodne (co przy wielu godzinach lotu daje w kość), pilota do oglądania filmów i gier projektował tak zawzięty miłośnik rebusów, że do końca nie zdołałem go pokonać. Włosi, jak to Włosi, są bałaganiarze, więc samolot odleciał z 1,5 godzinnym opóźnieniem i był nabity po brzegi (chyba nie było ani jednego wolnego miejsca). Było w nim bardzo dużo hinduskich dzieci, które nie mogły 8 godzin lotu usiedzieć spokojnie. Jednym słowem „wesoły autobus".

I rzeczywiście samolot jest ogromny i dlatego nie może latać z Warszawy, bo ten nasz kurnik dla mikrusów udający międzynarodowe lotnisko by go nie obsłużył.

W Delhi lądujemy po północy i bierzemy taksówkę na Paharganj. Kolega, który prowadzi sklep indyjski w Warszawie, polecił mi hotel „Roxy", który miał być tani (250 rupii za pokój dwuosobowy - w przeliczeniu ok. 20 złotych; 1$ = 45 rupii indyjskich lub 75 rupii nepalskich). Docieramy do hotelu po drugiej w nocy i od razu okazuje się, że jest kłopot. W hotelu „Roxy" chcą za pokój 700 rupii i ponoć tańszych pokoi nie mają. Oczywiście jest to czyste cwaniactwo, bo mają. Ziemowit Wirski, który mi ten hotel polecił, stale jeździ od Indii, bo sprowadza stamtąd ciuchy do sklepu, był w Indiach 60 razy i nie miał takiej przerwy jak ja. Jednym słowem Ziomek wie, co mówi a ci cwani goście w hotelu chcą nas po prostu orżnąć, bo jest druga w nocy i myślą, że nie mamy gdzie pójść. Ale „nie ze mną te numery Bruner".
 
Każemy taksówkarzowi zawieźć się do innego hotelu, puszczając mimo uszu uwagę, że nigdzie nie ma miejsc. To oczywiście kolejna próba szukania frajerów. Na samej ulicy Main Bazaar jest więcej hoteli i miejsc noclegowych, niż w całej Warszawie, więc niech mi nie trują. Przed wyjazdem robiłem u Ziomka wywiad o warunkach w Delhi, nie dlatego, że nie znam Indii, bo znam, tylko dlatego, że nie byłem tu 16 lat i wiele rzeczy mogło się zmienić. Ale niech sobie te łepki nie myślą, że nie umiem się poruszać po Indiach.

Drugi hotel jest okropny, brudny, w budowie, wszędzie pełno cementowego pyłu. Chcą za pokój 650 rupii, choć on na pewno na tę cenę nie zasługuje. Ale trudno, płacimy za jedną noc. Prześpimy tu do rana a rano znajdziemy jakiś hotel po normalnej cenie. Jestem wściekły na tych facetów z „Roxy". Gdyby Ziomek mi ich nie polecił, to bym od razu pojechał do „Vishala" lub „Viveku", czyli jednego z tych hoteli, w których normalnie się w Delhi mieszka bez kombinowania. 650 rupii to też nie majątek, jak na hotel, bo w końcu to jest 45 złotych za dobę, ale po co przepłacać?

Ładujemy się do pokoju, na drugie piętro po schodach, bo winda „not working". Pościel jest brudna (jakże by inaczej), z kranu leci woda na podłogę. Ale przynajmniej jest ciepła woda i można się umyć. To jedna ze zmian na lepsze, jaką dostrzegam po 16 latach nieobecności. W każdym hotelu jest ciepła woda. W 1989 roku, gdy byłem tu ostatnio, nie było jej w niemal żadnym. No tak, ale wówczas pokój dwuosobowy z łazienką kosztował 2 dolary na dobę a nie 5 lub 6.

Jakoś trzeba w tych warunkach przetrwać. Na szczęście kupiliśmy jeszcze na Okęciu butelkę wisky. Parę łyków „wesołej wody" pozwala znieść każde warunki. No i ponoć zwalcza amebę.

Rano wychodzę na poszukiwania innego locum i znajduję zaledwie 200 merów dalej. Pokój nie jest dużo lepszy, choć jest wyraźnie czyściej i kosztuje 350 rupii. Ujdzie w tłoku. W końcu będziemy teraz w Delhi tylko dwa dni.

Jak to jest z tym Delhi?

Jak się właściwie nazywa to miasto? Delhi, czy New Delhi? Czy może Dilli? Albo Naya Dilli? Wszystkie te nazwy można spotkać na mapach i w adresach.

Stolica Indii z całą pewnością nazywa się Delhi (po angielsku) lub Dilli (w hindi). Miasto o nazwie New Delhi nie istnieje i używanie takiej nazwy jest oczywistym błędem geograficznym. Koszmarnym już błędem jest to, co zrobili autorzy naszej niemieckiej mapy - umieścili na niej obok siebie dwa miasta: Delhi i New Delhi. Daję czytelnikowi słowo honoru, że istnieje tylko jedno miasto i nazywa się Delhi.



Sklep z antykami na ulicy Janpath. Fot. Krzysztof Łoziński.

A skąd się wzięło to New Delhi? Historia jest dość skomplikowana. Delhi powstało z połączenia w jedno miasto kilku miast wcześniejszych, z których najstarszym było Lal Kot (dziś południowa część miasta). W 1192 roku generał Qutb-ud-din-Ajbak zajmuje Lal Kot i ustanawia Sułtanat Delhijski, jednocześnie zostając sułtanem, czyli nowym władcą. Delhi, zwane w języku hindi Dilli, co znaczy „serce" a przenośnie „stolica", zostaje nową metropolią na czas trzech kolejnych dynastii islamskich. Sto lat później Timur, zwany w Europie Tamerlanem (od Timur lane - Timur kulawy) zajmuje Delhi i kładzie kres sułtanatowi.

W 1516 roku, władca Kabulu (dziś Afganistan) Babur (znany też jako Babar) ustanawia w Indiach nową dynastię Wielkich Mogołów (nie mylić z Mongołami). Stolicą Mogołów zostaje Agra, miasto położone 250 km na południe od Delhi. Babur był jednym z timurydów, środkowoazjatyckich władców przypisujących sobie drogą uzurpacji pochodzenie od Timura, który z kolei też drogą uzurpacji podawał się za potomka Temudżina (Dżingishana). Jeden z kolejnych władców z dynastii Wielkich Mogołow, Szahdżahan, przenosi w 1648 roku stolicę ponownie do Delhi. Pojawia się wówczas określenie Naya Dilli („nowa stolica" - dosłownie „nowe serce [kraju]"), które ma odróżnić Delhi od starej stolicy - Agry. Prawdopodobnie to określenie zostaje przetłumaczone na angielski jako New Delhi. Jednocześnie Delhi zaczyna być nazywane Szahdżahanabad (miasto Szahdżahana).

Ale to nie koniec nazewniczego galimatiasu. W czasach Indii brytyjskich stolicą została Kalkuta, ale po stu latach administracja brytyjska przenosi się do Delhi, które ma znacznie dogodniejsze położenie, niemal w sercu kraju obejmującego wówczas także dzisiejszy Pakistan, Afganistan i Bangladesz. Brytyjczycy postanawiają rozbudować i unowocześnić miasto. Architekci Edwin Lutyens i Herbert Baker przeprojektowują jego południowe dzielnice i wówczas ponownie pojawia się nazwa New Delhi używana nie dla samego miasta, ale jako określenie jego nowej wizji. Jednocześnie dla starej dzielnicy Szahdżahanabad położonej wokół pałacu cesarskiego Wielkich Mogołów zaczyna być używana nazwa Stare Delhi. Czy jednak jest to stare miasto i nowe miasto? Nie. Nowe Delhi obejmuje bowiem także najstarszą część miasta - Lal Kot. Nowe Delhi nie jest bowiem tak naprawdę dzielnicą a raczej wspólnym określeniem nowocześniejszej części miasta, które w całości nadal nazywa się po prostu Delhi.

I teraz dochodzimy do ostatniej części układanki. Mieszkańcy nowocześniejszej, lepszej,  części miasta zaczynają pisać w adresach New Delhi zamiast Delhi, bo to podnosi ich prestiż, wskazuje na lepszą dzielnicę. New Delhi nie jest jednak dzielnicą a raczej konglomeratem trzech dzielnic - Connauth Place, Sansad Bhawan i Chanakyapuri. Stopniowo jednak wielu mieszkańców Delhi chce się zaliczyć do „lepszych" i podnosi swój prestiż pisząc w adresie New Delhi. Efekt końcowy jest taki, że adres New Delhi można znaleźć równie dobrze w odniesieniu do miejsca mieszczącego się w samym sercu Starego Delhi, gdzie zresztą znajduje się stacja kolejowa New Delhi Station. Dla miasta zaczynają funkcjonować równolegle dwie nazwy, choć formalnie tylko jedna z nich jest prawidłowa.

Ale to jeszcze nie wszystko. W ostatnich latach zaczyna odżywać nacjonalizm hinduski. Władze coraz chętniej zaczynają używać nazw w języku hindi (Indie mają dwa języki urzędowe - angielski i hindi). Delhi powraca do hinduskiej nazwy Dilli, Bombaj do starej nazwy Mumbay, Kalkuta (nazwana tak przez Anglików do nazwy wcześniejszego miasta Kalikat) zaczyna być pisana jako Colkutta a Madras dostaje całkiem nowo wymyśloną nazwę Chenay (starej nazwy nie miał, bo go wcześniej nie było). Nawet nazwa kraju, India, wraca do starej nazwy Bharat. Dziś mamy już pełny galimatias nazewniczy, bo wszystkie te nazwy używane są równolegle, czemu sprzyjają dwa języki urzędowe. I tak na wagonach jednego pociągu możemy znaleźć tabliczki: „Dilli - Mumbay", „Delhi - Bombay", „Dilli - Bombay" i „Delhi - Mumbay". Trzeba mieć łeb jak słoń, by nie zdurnieć. I musimy bardzo uważać, bo inna nazwa jest w rozkładzie jazdy, inna na peronie a co będzie na wagonie, tego najstarsi kolejarze nie wiedzą.

To samo jest z nazwą kraju. Dwa największe koncerny naftowe Indii nazywają się: Bharat Petrolium i Indian Oil. I nie bądźmy zaskoczeni, gdy w Bombaju-Mumbaju obok Bramy Indii - Gate of India - znajdziemy księgarnię Bharatija Bookstore (Idnyjska księgarnia) a sto metrów dalej drugą Indian Pustak („Indyjska książka"). Bo oto właśnie obserwujemy kolejne zjawisko Indii - język „hindglisz" - specyficzną mieszaninę słów angielskich i hindi, w której słowa angielskie wymawiane są w dodatku tak, że nawet Anglik nie zawsze rozumie. Nie zdziwmy się więc, gdy dla określenia, że coś jest niemożliwe usłyszymy „no posibel" (piszę fonetycznie), albo, że coś kosztuje „small maney". Co gorsza możemy usłyszeć „small paysa" (mało płacić - drugie słowo w hindi).

Bywają też określenia, które dosłownie trudno przetłumaczyć, np. „ciapaty business", co oznacza kiepski interes. Ciapaty to takie placki jak naleśnik robione z samej mąki zwanej ata i wody. Gdy dwóch gości stoi na ulicy i smaży ciapaty, to jest to właśnie „ciapaty buisness". Co najlepsze takich dwóch facetów ma nad swym straganem szyld z nawą firmy. Na przykład: „Sharma & Pharma Corporation" albo „Asioka and Sons" a firma ma taki obrót jak u nas babcia sprzedająca na ulicy pumeks.



"Ciapaty business". Fot. Krzysztof Łoziński.

Ładniejsze Delhi

Poranek pierwszego dnia był paskudny i wiem, że musiał zrobić na Agnieszce przykre wrażenie. Przeprowadzka z hotelu do hotelu po ulicach Paharganju ze wszystkimi atrakcjami tego miejsca, śmieciami, dziurami w asfalcie niczym w Warszawie, krowimi plackami. Jest jeszcze rano, wiec ruch jest niewielki. W Delhi ruch zaczyna się około 9 rano, a część sklepów otwierana jest dopiero około 10-tej. Przynajmniej tak jest w grudniu, gdy ranki są jeszcze chłodne. Ciągnęliśmy za sobą przez te wszystkie brudy i wertepy nasze walizki na kółkach starając się nie analizować zbyt dokładnie, po czym te kółka jadą. Od razu zostaliśmy oblężeni przez riksiarzy i musieliśmy się od nich oganiać.

- Mister, rikshaw?
- No rikshaw.
- Mister, eny problem?
- No problem.
- Mister, rikshaw, only 5 rupies.

- No rikshaw, no five rupies, no problem... To niestety ciągły dialog każdego turysty w każdym indyjskim mieście. Kiedyś nawet kazałem sobie wyhaftować na koszulce napis: „No rikshaw, no hashish, no one rupia, no change money, no problem". Turysta w Indiach jest ciągle oblężony przez różnych ludzi, którzy chcą na nim zarobić. Jeszcze 20 lat temu dominował wśród nich tłum żebraków, ale teraz żebraków jest zdecydowanie mniej. To kolejna z pozytywnych zmian, jaką wyraźnie widać. Inna, choć już nie pozytywna, to zniknięcie z miast wielu zwierząt. Chyba zrobiło się za dużo ludzi i skończył się ich ekosystem. W Delhi już prawie nie ma małp, zupełnie nie widać gekonów (małych zielonych jaszczurek polujących na owady), na niebie znacznie mniej drapieżnych ptaków (sępów, orłów, kruków), które zawsze krążyły nad miastem.

Oczywiście są krowy, kozy, dzikie psy i żerujące na wysypiskach śmieci świnie. Te wszystkie zwierzęta są częścią ekosystemu indyjskiego miasta. W Europie mówi się o „świętych krowach", ale to poważne nieporozumienie. Krowy nie są święte i nie wszystkie są bezpańskie. Hinduiści szanują wszystkie żywe istoty, nie jedzą mięsa a spożycie wieprzowiny byłoby dla nich sprzeniewierzeniem się religii. Wierzą, że dusza człowieka przechodzi przez różne wcielenia i w zależności od zasług i grzechów za życia wciela się w różne stworzenia. Krowa może więc być wcieleniem jakiegoś przodka dzisiejszego Hindusa. To dlatego krowy są nietykalne, a nie z powodu jakiejś szczególnej świętości.

Co więcej, krowy odgrywają ważną rolę w całym systemie funkcjonowania tradycyjnego indyjskiego miasta. Dają mleko, zjadają odpady ze straganów (te wszystkie liście od kalafiorów, zgniłe mandarynki, skóry od bananów itp.), czyli oczyszczają miasto jak żywe odkurzacze. W Indiach te wszystkie śmieci wywala się po prostu na ulicę, a tam zajmują się nimi krowy, kozy, świnie i psy. Po takiej obróbce przez zwierzęta z tych śmieci już niewiele zostaje i dopiero to jest sprzątane. Krowy dają też nawóz, który po wysuszeniu stanowi opał. W każdym mieście można zobaczyć kobiety z kasty niedotykalnych, które gołymi rękami robią placki z krowich odchodów i suszą je na słońcu. Jest to główny materiał opałowy biedoty.

Podobno rząd od niedawna realizuje program usuwania krów z miasta (rezultatów raczej nie widać). Nie jest to proste, bo oznacza pozbawienie najbiedniejszych mleka i opału. Ogromny rozrost populacji ludzkiej Indii już dawno spowodował wycięcie niemal wszystkich lasów. Drewno opałowe stało się bardzo drogie i praktycznie używane jest tylko na stosach pogrzebowych, gdzie trudno je zastąpić czym innym (choć są już krematoria elektryczne). Bogatsi używają jako opału węgla lub nafty. Biednym pozostał suszony nawóz.

Chodzimy po Paharganju miedzy krowami i ich plackami, w potwornym kłębiącym się tłumie ludzi, riksz, rowerów, samochodów. Wszystko to trąbi, dzwoni i napiera. Wąskie uliczki starego Delhi nie mają wyodrębnionych chodników. Jest jeden jezdnio-chodnik, po którym człowiek porusza niczym w slalomie miedzy pojazdami. Widzę, że na Agnieszce wszystko to robi przygnębiające wrażenie, choć stara się tego nie okazywać. Chcę pokazać jej, ze istnieje jeszcze inne Delhi. Bieżemy riksze i jedziemy na Connauth Place. To jedno z najbardziej reprezentacyjnych miejsc w Delhi - ogromne rondo od którego odchodzi osiem ulic nazwanych Radial Road i oznaczonych numerami od 1 do 8. Wzniesiona przez Anglików zabudowa w stylu kolonialnym mieści pod kolumnadami luksusowe sklepy i restauracje. Wszystko to otaczają dwie obwodnice - dość skromna i wąska Ring Roag i okazała Circular Road. To jedna z najbardziej „europejskich" części Delhi.
 
Connauth Place jest rozkopane, bo budują metro (o tym wiem od Ziomka). Robi to japońska firma a wykonują Hindusi. Ale oto widzę, że coś z tego metra już jest. Widzę gotową stację. Wchodzę z ciekawości i stwierdzam, że metro już działa. Pytam policjanta od kiedy. Od 2 lat działają 3 linie metra. Już pod koniec naszego pobytu w Indiach oddano do użytku czwartą. Polecam to pod uwagę naszym budowniczym. W Warszawie jedna linia metra budowana jest od ponad 20 lat i ciągle nie jest skończona. Tu, w 15 milionowym mieście na obszarze kilka razy większym niż nasza stolica zbudowano w krótkim czasie 4 linie metra długie na 40-50 kilometrów. A przecież Delhi leży na skale, a nie na piachu. Skała jest już 1-2 metry od powierzchnią. Warszawski dowcip, że „budują metro - już zbudowali pół metra", tu nie miał by zastosowania.



Palika Bazar. Fot. Krzysztof Łoziński.

Idziemy na Palika Bazar, chyba największy bazar odzieżowy w Delhi. No bo jak najlepiej poprawić humor kobiecie? Zabrać ją na zakupy. Agnieszka od razu jest w swoim żywiole. Kupujemy parę ciuszków i bardzo fajne spodnie dla mnie (za odpowiednik 25 złotych). Teraz jedziemy na obiad do Chanakiapuri Shoping Centger. To takie centrum handlowe w luksusowej dzielnicy złożonej głównie z ambasad. Jeszcze wcześniej idziemy na spacer do Nehru Park, bardzo porządnego parku miejskiego - palmy, rododendrony, fontanny... No a teraz do restauracji. Zamawiam Tandoori Chicken - najlepsze danie indyjskiej kuchni. Jest to pieczony w specjalnym piecu zwanym tandoori kurczak, przyprawiony na ostro jak piekło. Ale rzecz nie polega tylko na przyprawach. Także tandoori, glinianym piecu o kształcie beczki wkopanym w ziemię. Na samym dole tego pieca jest warstwa żaru, a kurczaki i inne rzeczy do pieczenia wiesza się metr nad żarem tuż pod zwężeniem komina. Specyficzny efekt pieczenia w piecu tandoori nie daje się osiągnąć w żadnym piekarniku.

Agnieszka jest początkowo nieufna, bo jak każdy człowiek wychowany na polskiej kuchni nie zna przypraw. Po chwili widzę, że bardzo jej smakuje. Zaczynamy zamawiać różne dodatki, ciapaty with garlic, mixed vegetables... Podoba jej się. Widzę, że już złapała bakcyla Indii, a tego bakcyla już się nie da wyleczyć. Kto raz pokochał Indie, temu już tak zostanie.



Nehru Park.Fot. Krzysztof Łoziński.

Drugi dzień w Delhi to już zupełnie inny nastrój. Zaczynamy zwiedzanie. Pechowo jedziemy najpierw do Red Fortu (pałacu cesarskiego). Jest poniedziałek i okazuje się, że Red Fort jest dziś zamknięty dla zwiedzających. Możemy wprawdzie zwiedzić pobliski Szahdżahanabad, czyli serce Starego Delhi, ale to ciężkie przeżycie nawet dla przywykłego. W centrum Szahdżahanabadu, na obszarze kilkunastu kilometrów kwadratowych żyje jakieś 4-5 milionów ludzi. Uliczki mają po metr szerokości a tłok przypomina autobus w godzinach szczytu. Wolę jeszcze tego nie fundować Agnieszcze.

Zamiast tego zwiedzimy Qutb Minar - ruiny ogromnego meczetu z XII wieku (zdjęcia tego obiektu znajdzie czytelnik w „Kontratekstach", w galerii zdjęć pt. „Qutb Minar - minaret generała Qutb"). Jest oczywiście pewien problem komunikacyjny - odległość. Bierzemy motorową rikszę. Kierowca jest przerażony.

- To ponad 50 kilometrów - mówi i żąda 200 rupii. OK. Niech mu będzie 200 rupii. W końcu to tylko odpowiednik 14 złotych za kurs jak z Łomianek do Piaseczna. Zwiedzanie Qutb Minar to czysta przyjemność. Piękna stara architektura w pięknym parku, wspaniale płaskorzeźby. Palmy, kwiaty choć to grudzień. Miły akcent na koniec drugiego dnia w Delhi. Jutro o szóstej rano wyruszamy do Agry.



Wystrojone kobiety w orszaku ślubnym w Delhi. Fot. Agnieszka Glinkowska.

Jesteśmy już dwa dni w Delhi. Jutro rano wyruszamy do Agry, historycznej stolicy Indii dynastii Wielkich Mogołów, miasta dwóch wielkich zabytków: pałacu cesarskiego zwanego podobnie jak w Delhi Czerwonym Fortem (Red Fort) i Tadź Mahal - grobowca cesarzowej Muntaz Mahal, niezwykle pięknej budowli z białego marmuru, uznawanej za jeden z największych cudów światowej architektury.

Indyjski ślub

Rano kupiliśmy bilety autobusowe do Agry w agencji mieszczącej się w hotelu Vishal. Oczywiście ma to być „tourist bus, luksusery, good places". Tak przynajmniej zapewnia facet z agencji. Autobus ma odjeżdżać o szóstej rano sprzed Imperial Cinema, największego kina na Paharganju. Wszystko zapowiada się dobrze, o szóstej rano ma po nas ktoś przyjść do hotelu i wsadzić nas do autobusu, a zresztą Imperial Cinema widzę z okna, to bardzo blisko. Tak mnie oczywiście zapewnia My Friend z hotelu Vishal, który oczywiście nie jest żadnym „moim friendem", tylko po prostu pamięta mnie z dawnych lat i to wszystko. W Indiach trzeba się jednak przyzwyczaić i polubić to, że każdy, kto chce na mnie zarobić, jest „moim friendem" i natychmiast nim być przestaje, gdy już zarobi, no chyba, że może zarobić ponownie. Na tych „friendów" jest tylko jeden sposób, ten sam, co na rekiny, komary i karaluchy - skoro nie da się ich zwalczyć, to trzeba polubić.



Tragarz niesie lampę w orzsaku ślubnym. Fot. Agnieszka Glinkowska.

Wieczorem łazimy bez celu po Main Bazar i przyległych ulicach. Nasze zainteresowanie wzbudza dochodząca z końca ulicy głośna muzyka. Po chwili zauważamy kroczący dostojnie orszak ślubny pana młodego. Najpierw kroczą tragarze z wielkimi elektrycznymi lampami na ramionach, dalej orkiestra dęto-perkusyjna w nieco groteskowych mundurach, niczym z XIX-wiecznej armii, za nią tłumek tańczących mężczyzn, krewnych oblubieńca w otoczeniu kolejnych tragarzy z lampionami i jarzeniówkami. Dalej stadko młodych kobiet w niezwykle pięknych sari i wreszcie konie ciągnące wóz pana młodego. Pan młody to najwyżej 12-letni chłopiec, raczej przestraszony niż zachwycony tą ceremonią. Siedzi na wozie, niczym radża na tronie razem z najbliższą rodziną i jedzie do namiotu ślubnego, w którym czeka już panna młoda, zapewne 9-10-letnia dziewczynka, równie przerażona jak on. Pochód zamyka wózek z agregatem prądotwórczym zasilającym te wszystkie lampiony i jarzeniówki, przyczepiony z tyłu do wozu pana młodego, który to biedak siedzi nie tylko w huku agregatu ale i jeszcze w wyziewach jego spalin. Cóż, niełatwo być panem młodym w Indiach.

Hinduistyczne małżeństwa ustalane są przez rodziny a państwo młodzi na ogół nie mają nic do gadania. Zresztą najczęściej są za młodzi, by mieć coś do gadania. Ślub biorą nawet kilkuletnie dzieci. Kontrakt ślubny zawierają rodzice, przy czym rodzina dziewczyny musi wnieść posag. Dawniej były to komplety pięknych sari, zastawa stołowa itp. Od pewnego czasu zachłanność rodziców pana młodego bywa tak duża, że rodzice dziewczyny muszą kupić oblubieńcowi (lub jego tacie) motocykl albo i samochód. Rodzina panny młodej finansuje też całkowicie ceremonię weselną, na ogól bardzo wystawną. Często bierze w niej udział kilkaset osób. Wznosi się w tym celu specjalny, ogromny namiot ślubny, który w żadnym przypadku nie może być biały, bo to w całej Azji kolor śmierci i żałoby.



Bardzo młody Pan Młody na wozie ślubnym. Fot. Agnieszka Glinkowska.

Młoda dziewczyna stanowi dla indyjskiej rodziny duże obciążenie finansowe i często uważana jest za kłopot. Rodzice muszą ją wykształcić, wyposażyć i wydać za mąż. Po ślubie w wieku 9-10 lat dziewczynka-mężatka przebywa przez tydzień w domu chłopca-męża a później wraca do domu rodziców, gdzie czeka na pełnoletność. Oczywiście mąż i jego rodzice wcale nie łożą na jej utrzymanie, a po osiągnięciu dorosłości dziewczyna przechodzi całkowicie do rodziny męża i jej własna rodzina nie ma już z niej żadnego pożytku. W międzyczasie zostaje dokładnie wyszkolona przez matkę, ciotki i starsze siostry we wszystkich sztukach Kamasutry.

Trzeba tu wspomnieć, że w pojęciu Hindusów pełnoletność to zupełnie co innego niż w Europie. Dziewczyna jest pełnoletnia, gdy zaczyna miesiączkować i może już rodzić dzieci. 15-16-latka, u nas uważana za dziecko, tak że nawet tknąć jej nie wolno, bo grozi prokurator, w Indiach może być już 2-3 krotną matką. W czasie jednego z wcześniejszych pobytów w Indiach poznałem bardzo bogatego 17-letniego właściciela sporego sklepu, którego 15-letnia żona była już matką pięciorga dzieci, bo trafiły jej się trojaczki i bliźniaki. W wielu krajach Azji, nie tylko w Indiach, dzieci znacznie wcześniej, niż u nas, wchodzą w dorosłe życie. Kilkunastoletni chłopcy prowadzą już samodzielnie sklepy, dziewczyny w wieku 15-16 lat pracują nieraz jako ekspedientki. W Afganistanie spotykałem 12-letnich chłopców prowadzących duże ciężarówki. Oczywiście działa zasada - czym biedniej, tym wcześniej. W rodzinach biedaków nawet kilkuletnie dzieci pracują albo żebrzą. 12-letni chłopcy pracują czasem już przy ciężkich pracach, na przykład na budowach.

Ale wracajmy do indyjskich małżeństw. Wielkim problemem społecznym jest to, że praktycznie niemożliwe są rozwody. Skutkuje to zjawiskiem poparzonych kobiet. Ludzie są jak wiadomo różni. Bywają wśród nich ludzie zwyczajnie źli. Dlatego w Indiach mnożą się przypadki pozorowanych wypadków w kuchni. Niechciana żona zostaje zwyczajnie oblana naftą i podpalona. Najczęściej umiera w skutek poparzenia znacznej powierzchni ciała. Rodzina męża twierdzi, że to wypadek - sama się oblała gotując na naftowym palniku (bardzo popularne urządzenie do gotowania). Oczywiście jest to margines a nie norma, ale ten margines jest też problemem społecznym. Od pewnego czasu sprawą zajęły się organizacje pozarządowe i zmusiły policję do reagowania na takie przypadki. Niestety ta reakcja władz bywa zwykle mało skuteczna i mało rychliwa. Jednak o problemie zaczęto mówić i wówczas ukazało się jego drugie, jeszcze bardziej przerażające dno. Okazało się, że są małżeństwa zawierane tylko w celu wyłudzenia od rodziny kobiety potężnego posagu, po czym kobietę oblewa się naftą i podpala.

Dlaczego takie rzeczy są tolerowane? Przyczyn jest kilka. Pierwsza to tradycja, wedle której kobieta ma niewiele praw i jest podległa mężczyźnie. W rodzinach lepiej wykształconych, miejskich, bogatszych, ta tradycja to już historia. Jednak istnieją jeszcze spore obszary społeczne, gdzie tradycja jest silna. W końcu jeszcze kilkadziesiąt lat temu zdarzały się przypadki sati, czyli palenia wdów na stosie pogrzebowym męża, choć praktyki takie są w Indiach zakazane od dawna (zakaz wydali jeszcze Anglicy). Drugą przyczyną jest słabość władzy państwowej. Indie są demokracją, ale demokracja biedną. Policja jest mocno nie doinwestowana i nie doszkolona. Stąd jej nieporadność.

Aby być obiektywnym, muszę dodać, że tradycyjne niezwykle purytańskie zwyczaje zaczynają odchodzić do lamusa. Jeszcze kilkanaście lat temu, gdy zapominając, gdzie jestem, wziąłem w Delhi na ulicy dziewczynę za rękę, zostałem obrzucony kamieniami. Pomimo tego, że dziewczyna była Polką. Jakikolwiek publiczny dotyk wobec kobiety był wówczas jeszcze bardzo źle widziany, ale już zaczynał być tolerowany. Kilka lat wcześniej, było to coś zupełnie niemożliwego. Teraz wielokrotnie widziałem w parkach a nawet na ulicy obejmujące się hinduskie pary i nikt na to nie zwracał uwagi. Widziałem też wielokrotnie młode dziewczyny na motocyklach. Dawniej kobieta mogła jechać motocyklem tylko na tylnim siedzeniu i to w pozycji bokiem, bo samo siedzenie okrakiem na siodełku było już dla Hindusów gorszące. Bardzo dużo indyjskich kobiet prowadzi dziś samochody.

Podobne zmiany zaszły też w obyczajach ślubnych. Wiele ślubów zaczęło być zawieranych później, miedzy ludźmi już dorosłymi. Coraz częściej dziewczyna może odmówić zamążpójścia, jeśli kandydat na męża jej nie odpowiada. Jednak małżeństw z miłości jest ciągle jeszcze bardzo mało a konkubinat jest instytucją niemal nieznaną. To wszystko jednak nie znaczy, że indyjskie małżeństwa są nieszczęśliwe. Wiele par, choć poślubiono je odgórnie, normalnie się kocha i tworzy normalne szczęśliwe rodziny.

Aby zakończyć temat, muszę wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. W Indach jest kilka głównych religii; hinduizm, buddyzm, islam, sikhizm, dźinizm, zoroastryzm. Jest też nieco chrześcijan i judaistów, choć są to liczby bardzo małe. Prawo cywilne, w części dotyczącej małżeństw i rodzin, jest w tym kraju inne dla każdej religii. Te zwyczaje i prawa, które opisałem dotyczą religii najliczniejszej: hinduizmu.

Droga do autobusu

Zgodnie z tym, co powiedział nam „nasz friend", u którego kupiliśmy bilety, czekamy spakowani o 6 rano przy recepcji hotelu na „człowieka", który ma nas wsadzić do autobusu. Jest ciemno, miasto śpi. Autobus miał odjechać o 6-tej a o 6.30 ciągle nie ma „człowieka". Co gorsza nie widzę żadnych autobusów przy Imperial Cinema, które to kino znajduje się nie dalej jak 70 metrów od nas. Zaczynamy się już zastanawiać, czy ktoś nas nie robi w bambuko.

O 6.45 pojawia się „człowiek", mniej więcej 20-letni chłopak i poleca nam iść za sobą. Nie idzie jednak w kierunku Imperial Cinema, ale skręca w Main Bazaar. Mamy oboje dość ciężkie walizki na kółkach i nie możemy iść specjalnie szybko, a nasz „człowiek" zasuwa jak nakręcony. Ciągniemy te walizy po Main Bazaar, kółka się co chwila zacinają, bo to co leży na ulicy się w nie wkręca. A cóż tam nie leży na tej ulicy...? Lepiej nie myśleć i nie patrzyć. Agnieszka, która ma kłopoty ze stawem biodrowym i nie może szybko chodzić, zaczyna zostawać z tyłu, ja gonię człowieka, by go nie zgubić, ale co chwila czekam na Agnieszkę, człowiek mknie, kółka się zacinają. Słowem cyrk w gonitwie.

W połowie Main Bazaar „człowiek" pobiera dwie młode Australijki z innego hotelu i skręca w wąziutką uliczkę prowadzącą w stronę Gupta Road. Gonimy już za nim w czwórkę. Australijkom łatwiej, bo mają plecaki. Co gorsza cały czas myślimy, że to już nie daleko, bo w innym przypadku wzięlibyśmy rikszę. Tymczasem nabiliśmy piechotą z tymi walizami już chyba kilometr. W końcu zjawia się szef „człowieka" na motocyklu i pakuje nasze walizy na rikszę. Rychło w porę, bo okazuje się, że jest już tylko 50 metrów do końca. Riksiarz wystawia nasze walizy na Gupta Road, skąd naprawdę ma odjechać autobus (ponad kilometr od Imperial Cinema). Szef daje mu 5 rupii (równowartość 35 groszy), facet marudzi, że mało, na co szef krzyczy: czielo, czielo! Czielo, to w języku hindi dosłownie idź, odejdź, przejdź, ale powtórzone dwukrotnie znaczy spier...aj! Uprzejmy ten szef, nie ma co.
Agnieszka jest wściekła, chyba znów przestają się jej podobać Indie. Wcale się jej nie dziwię, nikt nie lubi być robiony w konia, ale mnie to martwi, bo tyle pracy i agitacji włożyłem, by ją do tego kraju przekonać. Tymczasem zaczynają nas turystów wsadzać do autobusów. Turystów jest kilkunastu, autobusów kilka, ale są już w nich ludzie. W końcu szef pokazuje mi kierowcę i mówi, że to „very good driver". „Very good driver" prowadzi nas do autobusu i okazuje się, że są w nim wolne tylko dwa miejsca na samym tyle. Nie normalne fotele, na jakich siedzą inni, tylko wąska ławka z pionowym oparciem i to mają być nasze „luksusery very good places" za 900 rupii. Ledwo się na nich mieścimy.

Autobus rusza, a kierowca krąży po Delhi i zbiera kolejnych pasażerów na lewo, bo przecież musi zarobić. Trzęsiemy się na naszej ławeczce, bo ten sprzęt, stary indyjski autobus Tata, chyba nigdy nie miał resorów a i budowniczowie drogi chyba nigdy nie słyszeli o równej nawierzchni. Po paru kilometrach kierowca próbuje dosadzić nam trzeciego pasażera. Agnieszka ostro protestuje, wtórują jej Australijki a autobus stoi. Zamiast jazdy, awantura. W końcu wstawia się za nami już niemal pół autobusu, co ciekawe głównie Hindusi. Kierowca musi ustąpić. Zabiera tego pasażera do swojej kabiny i dosadza na swoją ławkę, która robi za fotel kierowcy. Wygraliśmy małą bitwę z orientem.



Młodociany kierowca i jego ciężarówka. Fot. Krzysztof Łoziński.

Droga do Agry

Ze zdziwieniem stwierdzam, że jedziemy autentyczną autostradą. Pamiętam drogę do Agry sprzed lat. Była to wąska jezdnia pełna arb ciągniętych przez bawoły, wielbłądów i ciężarówek, których kierowcy nie wierzyli w żadne ograniczenia ładowności. A teraz, proszę - dwie dwupasmowe jezdnie oddzielone trawniczkiem i barierą. Coś jak nasza Trasa Katowicka zwana Gierkówką. Oczywiście „lustro asfaltu" jest na tej autostradzie cokolwiek krzywe, ale nie wybrzydzajmy. Dobrze, że jedziemy i wydostaliśmy się z Delhi, co zajęło sporo ponad godzinę.

Na naszej autostradzie pełno jest riksz, rowerów, traktorów z przyczepami. Jak to w Indiach. Po jakiś stu kilometrach, autobus zawraca na skrzyżowaniu i jedziemy do przydrożnego baru. Oczywiście było mnóstwo barów po naszej stronie drogi, ale z tym barem kierowca ma układ, a z tamtymi nie. Śniadanie jest takie sobie, my i tak mamy swoje banany. Z grubsza ujdzie, choć higiena stołu jest nieco egzotyczna. Ale bez przesady, widywałem gorszą.

Autobus rusza spod baru i jedzie do skrzyżowania. Oczywiście nie może od razu wjechać na właściwą jezdnię w stronę Agry, bo jest bariera, a cofać się do poprzedniego skrzyżowania mu się nie chce, wiec jedzie jakieś 3 kilometry pod prąd. Tylko w Azji pełen ludzi autobus może jechać 3 kilometry autostradą pod prąd, ale tutaj to „normal".

Ruch w Indiach jest w zasadzie lewostronny. Podkreślam, nie lewostronny, ale w zasadzie lewostronny. Jazda pod prąd, nawet w gigantycznym ruchu wcale nie jest wyjątkiem. W większości krajów Azji obowiązują zupełnie inne zasady ruchu niż u nas. Pierwszeństwo ma większy a w nocy ten, co ma silniejsze światła. Mrugniecie światłami oznacza „nie ustąpię" a klakson „uwaga jadę". Jak ktoś trąbi, to trzeba mu wiać z drogi. Kierowcy w ogóle nie obchodzi to, co się dzieje z tyłu. Wielu kierowców ma złożone boczne lusterka albo wcale ich nie ma. On ma uważać na tych z przodu a na niego ma uważać ten z tyłu. Coś, co u nas nazywa się wymuszaniem pierwszeństwa, tu jest normalną metodą jazdy. Co więcej, jak się zacznie ustępować, to w ogóle się nie pojedzie. Tak więc samochody gwałtownie skręcają bez żadnego ostrzeżenia i nikogo to nie dziwi. Pasy ruchu bywają namalowane na jezdni, ale nikt się nimi nie przejmuje. Jazda kilometrami po linii ciągłej jest na porządku dziennym. Czerwone światło spełnia tylko rolę informacji, kto ma pierwszeństwo, ale nie jest bezwzględnym zakazem jazdy jak w Europie. Swojego czasu nauczyłem się w Indach, iż z tego, że mam zielone światło, to jeszcze nic nie wynika i nawet w Polsce zawsze przed skrzyżowaniem zwalniam (co wcale nie jest takim głupim nawykiem).

Pojazdy wykonują na indyjskich drogach nieprawdopodobne slalomy, mijając się nieraz na grubość lakieru. Podstawowa zasada to szybki refleks i miękkie ruchy. Na szczęście to wszystko dzieje się na małych prędkościach. Rzadko tu przekracza się 50 km/godz. i tylko dzięki temu wszyscy jeszcze żyją. Normą są stada bawołów lub kóz, spacerujące w poprzek drogi słonie lub małpy. Po zmroku sto procent rowerzystów i część innych pojazdów jest nieoświetlonych ale i tak trzeba jechać wolno, bo bawoły są nieoświetlone z natury.



Rzeźba na dziedzińcu hotelu w Kajuraho. Fot. Krzysztof Łoziński.

Agra - Jansi - Khajuraho

Około południa, wytrzęsieni do niemożliwości na niewygodnej twardej ławce, która miał być naszym „luksusery place" w autobusie, docieramy do Agry. Natychmiast pojawia się kolejny „friend", który oferuje nam rikszę, hotel i wszystko, czego tylko chcemy. Oczywiście ten facet nie zjawił się tu przypadkowo. Po prostu agent z Delhi zawiadomił telefonicznie swojego kumpla w Agrze, że tym autobusem jedzie dwoje westmanów, na których można zarobić. Taka sieć biznesowych powiązań obowiązuje w niemal całej wschodniej Azji i urywa się dopiero wtedy, gdy jedziemy tak daleko, że nasz dotychczasowy opiekun nikogo już tam nie zna.

Niewidzialna ręka powiązań

W Azji nie ma żadnej potrzeby rezerwowania hotelu i martwienia się o nocleg. Jeśli przybywasz do azjatyckiego miasta, obojętne, czy są to Indie, Kambodża, Nepal, Pakistan, Filipiny, czy co tylko chcesz, o twój nocleg i wyżywienie martwią się już inni. Wystarczy, że wysiądziesz z pociągu, autobusu lub wyjdziesz z lotniska, a już przy tobie pojawia się tłumek naganiaczy i zostajesz zasypany pytaniami: „mister, rikshaw? ...taxi? ...hotel? ...change money? ...rent a car?". Trzeba tylko zdecydować się na środek transportu i określić mniej więcej cenę hotelu, który cię interesuje. I nie musisz się martwić o języki obce. Ci ludzie zawsze mówią po angielsku.



Agra. Otoczenie Tadź Mahal, jednego z największych zabytków Indii, nie wygląda zbyt efektownie. Fot. Krzysztof Łoziński

Oczywiście taksówkarz wcale nie zawiezie cię do najlepszego ani najtańszego hotelu tej klasy, jaką sobie życzysz, tylko do tego, dla którego pracuje. No chyba, że podasz konkretną nazwę hotelu, ale wówczas weźmie więcej za kurs. Jednak w Indiach i innych krajach azjatyckich nie warto być zbyt wielką Zosią Samosią. Oczywiście, będąc w Indiach 12-ty raz dałbym sobie świetnie radę bez tych wszystkich „friendow", tylko po co? Dzięki nim nie muszę znać miasta, wiedzieć gdzie mieszkać i co warto zwiedzać. Na miejscu jest cała gromada ludzi, którzy wiedzą to za mnie. W dodatku mają przedeptane ścieżki.

Kiedyś, gdy jeszcze dobrze nie znałem Indii, poszedłem sam na dworzec kupować bilet kolejowy. Było to w 1979 roku w Jammu, stolicy stanu Jammu & Kashmir. Nie wiedziałem, że rządząca wówczas partia Indyjski Kongres Narodowy lansuje osobliwy sposób walki z bezrobociem - mnożenie urzędniczych stanowisk pracy. Jeden bilet kupowało się w trzech kolejnych okienkach. W pierwszym robiło się rezerwację, w drugim kupowało się miejscówkę, a dopiero w trzecim właściwy bilet. Do każdego z okienek trzeba było wystać się w kolejce w potwornym upale. W hali kasowej nie było nawet wiatraka, o klimatyzacji nie mówiąc. Do tego dochodził specyficznie indyjski sposób stania w kolejce. Ludzie stoją ściśnięci dotykając pleców poprzednika. Nie można się odsunąć nawet na jeden krok w bok, bo wszyscy uważają to za wyjście z kolejki, do której nie ma powrotu. Dlatego od tamtej pory, zamiast chodzić na dworzec, załatwiam wszystko z agentem albo wręcz dzwonię na room service i mówię: - Ty, baba, kup mi bilet do Varanasi. I to jest najlepsza metoda.

Słowo baba znaczy w języku hindi facet, ale jednak z pewnym szacunkiem. W polskim nie ma dokładnego odpowiednika, coś bliżej angie