Podejrzana
| Książki | 2007-05-22
Ewa Karbowska
Podejrzana
Wydanie I
Warszawa, 2007
Copyright by Ewa Karbowska 2007
Podejrzana
Wydanie I
Warszawa, 2007
Copyright by Ewa Karbowska 2007
Przedmowa
Gdy pod koniec lat osiemdziesiątych byłem po raz pierwszy w Amsterdamie, wydało mi się, że nadrzędną zasadą, która rządzi tym miastem jest zamierzona inność jednej osoby od drugiej; ta walka o podmiotowość, o wyróżnienie się z tłumu rozgrywała się na wielu polach: od ubioru, fryzury, makijażu czy tatuażu począwszy, na niestandardowym sposobie zachowania i manifestowania swych poglądów na temat sztuki czy orientacji seksualnej skończywszy. „Popatrzcie -starali się wszyscy krzyczeć - jak pięknie się od siebie różnimy!"
Dla mnie, przybysza ze świata siermiężnych norm i szarości, była to lekcja tolerancji i przypomnienie maksymy św. Augustyna: „kochaj i rób co chcesz". Tam każda inność była do przyjęcia, jeśli nie szkodziła innym.
W moim kraju inność, odmienność osobnicza, była od wielu lat wrogiem publicznym numer jeden. Umiejętność nie wyróżniania się z tłumu była tu przekazywana z pokolenie na pokolenie, jako podstawowy warunek przeżycia w świecie ideologicznej papki i zunifikowanego systemu zachowań. Wszyscy powinni w miarę jednakowo wyglądać, mieć identyczne pragnienia i w podobny sposób manifestować stan swojej szczęśliwości.
Twórcze myślenie - owszem, ale w pewnych rozsądnych ramach i zgodnie z narzuconym schematem.
Umiarkowane prawo do manifestowania własnej odrębności przyznawano czasem niektórym ekstrawaganckim artystom, ale też patrzono na nich z lekkim przymrużeniem oka, bo przecież wiadomo, że nie są całkiem normalni i należą do wąskiego marginesu błędu statystycznego. Ponadto, jako nieszkodliwi wariaci, do czasu, gdy nie podpiszą się pod jakąś petycją, nie mają większego wpływu na bezosobowy tłum.
Pamiętam wszak, mimo tego umiarkowanego przyzwolenia na odrębność, jakim szokiem obyczajowym dla „strasznych mieszczan" były występy Czesława Niemena - jego styl ubierania się, fryzura, nonszalancja sceniczna. Najmniej zwracano uwagę na to, co było najważniejsze, czyli nieprzeciętne walory głosowe artysty, który tworzył historię polskiej muzyki rozrywkowej.
Właśnie - pomijano to, co było najważniejsze, czyli autentyczne wartości. Często się zdarza, że niepozorna forma kryje w sobie niebanalną treść; bywa też odwrotnie - brak treści niejednokrotnie próbuje się przykryć ekstrawagancją formalną. Wydaje się jasne, że epatowanie innością nie jest wystarczającym gwarantem jakości, mowa tu zarówno o ludziach i ich relacjach z innymi, jak i o sztuce.
Znam Ewę Karbowską od 30 lat i od kiedy pamiętam, wyróżniała się na tle innych. I nie mam tu na myśli jej fizycznych ograniczeń, związanych z chorobą; była inna, bo miała własne zdanie i odwagę, by go bronić, była inna siłą wrażliwości i empatii, była inna, bo była oczytana, znała języki i pisała poezję. Była wreszcie inna, bo chciała, wbrew wszystkim przeciwnościom, żyć normalnie i, na ile to możliwe, samodzielnie. Wielu jednak tych wartości nie dostrzegało; milcząca większość nie miała nawet odwagi zbliżyć się do niej, choć z pewnością musiała wiedzieć, że jej ruchowe upośledzenie nie jest zaraźliwe.
Tekst, który Państwo dostają do ręki to przejmujące studium o pozornej inności i o braku tolerancji, to wyznania wrażliwej kobiety o potrzebie miłości i akceptacji; to także przyczynek do rozważań o sposobie ferowania ocen i pochopnych sądów na temat innych.
Ale też jest to dokument ludzkiej siły i niezłomności ducha, budzący we mnie otuchę, że nie wszystko, co cenne w ludziach przegrywa z prostactwem i małodusznością. Polecam tę książkę zwłaszcza tym z Państwa, którzy narzekają na swój los i na to, że nic się nie da zmienić. Proza Ewy Karbowskiej, a dodam, jest to proza do bólu autobiograficzna, przekonuje, że warto pomimo wszystko i na przekór wszystkiemu - walczyć o swą podmiotowość i autorealizację .
Antoni Muracki, sierpień 2007 r.
Autorka o sobie...
Urodziłam się 26 maja 1960 roku w Sankt - Petersburgu.
W wieku dwóch lat przyjechałam z rodzicami na stałe do Polski.
W roku 1979 zdałam maturę w stołecznym XXIV Liceum Ogólnokształcącym im. Cypriana Kamila Norwida, a osiem lat później ukończyłam studia magisterskie w Instytucie Germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Fakt wrodzonego kalectwa fizycznego, a zwłaszcza związane z nim istotne kłopoty z poruszaniem się, spowodowały, że chodząc wolniej i mozolniej niż inni, czasami zauważałam więcej niż ci wszyscy zapędzeni obok mnie. Łatwiej niż pozostałym było mi przystanąć i posłuchać nawet obcego człowieka, przystawałam przecież głównie dlatego, że musiałam odpocząć..... I pewnie dlatego zostałam humanistką.
EWA KARBOWSKA
„WSZECHSTRONNIE I PERMANENTNIE PODEJRZANA
- BIOGRAFIA (NIE ZAWSZE AUTO) -
albo garść tendencyjnie wybranych,
choć prawdziwych, epizodów"
- MOJEMU OJCU,
KAZI SZCZUCE,
I TOLKOWI MURACKIEMU,
ORAZ TYM WSZYSTKIM, KTÓRZY
MIELI W ŻYCIU DOŚWIADCZENIA -
W JAKIMKOLWIEK SENSIE - PODOBNE
DO MOICH.
I. Kilka podejrzanych refleksji - także nad sobą - zamiennik wstępu
Jenny Fields, matka tytułowego bohatera „Świata według Garpa", napisanego przez Johna Irvinga, uchodzi w swoim środowisku za osobę seksualnie podejrzaną. Przyczyny takiego postrzegania jej przez otoczenie są, powiedzmy, trojakiej natury. Najpierw kobieta postanawia - zamiast ukończyć przyzwoite studia i, co jeszcze ważniejsze, zamiast założyć NORMALNĄ RODZINĘ, poświęcić się pielęgniarstwu, a konkretnie mówiąc - głównie pielęgnowaniu żołnierzy rannych podczas II wojny światowej. Potem, na domiar złego, zupełnie dobrowolnie, chce żyć samotnie. A to „samotnie" znaczy dla niej bez mężczyzny (męża, kochanka lub jednego i drugiego).Wreszcie bohaterka pragnie mieć, wyłącznie własne, dziecko. Aby było ono naprawdę tylko jej przyszła mama stawia sobie jeden bezwzględnie konieczny, i zresztą z powodzeniem zrealizowany, warunek. Obcowanie Jenny z potencjalnym ojcem jej przyszłego potomka ma być ściśle ograniczone i w praktyce sprowadza się do jednorazowego i możliwie „bezkontaktowego" pozyskania nasieniZ całą resztą kobieta radzi sobie sama, zresztą znakomicie.... Ale - jako już się rzekło - skutkiem takiego postępowania, raz na całe życie, przywiera do niej etykietka SEKSUALNIE PODEJRZANEJ.
Gdy niedawno, pewnie w obliczu narastającej świadomości upływu czasu, to jest perspektywy moich ponad czterdziestu lat, spojrzałam na życie, co prawda przez pryzmat własnej wrażliwości, ale za to - niewątpliwie - oczami Jenny, raptem doszłam do wniosku, że JA też, niemal zawsze, byłam, i często do dziś jestem, odbierana przez wielu, jako ktoś podejrzany, i to znacznie bardziej niż siostra Fields z powieści Irvinga.
Jenny była bowiem podejrzana JEDYNIE SEKSUALNIE, ja zaś, choć i na tej płaszczyźnie ludzkiej podejrzliwości mam odnotowane swoje doświadczenia, zawsze byłam, a i do dziś bywam, podejrzana „wieloaspektowo", ot tak w ogóle... można rzec wszechstronnie i permanentnie. Po skonstatowaniu tego, nagle dla mnie aż nadto oczywistego, faktu postanowiłam także, iż, jako taka, nie powinnam dać się za to zaliczyć do innej grupy bohaterek, wcześniej wymienionej, powieści IrwingNie mogę, mianowicie, nie tylko dla własnego dobra - w obliczu przeżyć, które były moim udziałem, stać się książkową jamesjanką. Tym, który jeszcze nie przeczytali „Świata według Garpa", wyjaśniam, najkrócej, jak się da, że jamesjanka u Irwinga, to kobieta, która w geście protestu przeciwko gwałtowi zadanemu innej kobiecie (a właściwie dziewczynce Ellen James) postanawia dokonać aktu samookaleczenia, polegającego na obcięciu sobie językJamesjanki czyniły to w odruchu - mądrym czy głupim, to już zupełnie inna sprawa - solidarności ze zgwałconą kilkunastoletnią Ellen, której sprawcy dokonanej na niej zbrodni, obcięli swojej ofierze język, po to, aby nie mogła o nich opowiedzieć. Założenie było tyleż okrutne, co bezsensowne, przecież dziewczynka mogła, w dalszym ciągu pisać. Tak samo i ja, uznałam w pewnym momencie, że to, co spotkało mnie, a może nie tylko mnie, w życiu, choć, na szczęście i mimo wszystko, ma się nijak do potwornych przeżyć powieściowej Ellen, warte jest jednak upublicznieniA to naturalnie znaczy, iż nie należy być pseudo jamesjanką i trzeba w końcu przestać milczeć na ten temat. Przede wszystkim chcę pomóc tym, którym dopiero przyjdzie w życiu rozwiązywać problemy, podobne do moich, a także dla uwrażliwić na nie wszystkich tych, co to nawet nie podejrzewają istnienia złożoności pewnych aspektów ludzkiego życia, jeśli przychodzi je realizować w nie całkiem typowych warunkach.
Postanowiłam więc opowiedzieć, to i owo, o objawach doznanej, może nie wyłącznie przez siebie, podejrzliwości ze strony bliźnich. Zresztą, diabli wiedzą, może właśnie z chwilą podjęcia takiej decyzji, stałam się, wbrew swoim pierwotnym intencjom, właśnie jamesjanką. Przecież, tak naprawdę, ja też nie opowiadam swoich (nie swoich) historii, a tylko je zapisuję. Zupełnie jak moje „bezjęzycze" siostry. Zresztą mniejsza o to. Tak, czy owak, przyczyny tej podejrzliwości rozmyślnie pozostawiam między wierszami, niezłomnie, choć może często i bezzasadnie, ufam bowiem w analityczną siłę intelektu ewentualnego czytelnika.
Na pytanie o czym, właściwie, traktuje, inspirujący mnie do przemyśleń i zwierzeń, „Świat według Garpa" istnieje, dla mnie jedna, dosyć prosta odpowiedź.
W gruncie rzeczy jest to powieść, o ludzkiej życzliwości. Epizody opowiedziane przeze mnie mówią natomiast nie tylko o niej. To co staram się przekazać, to raczej historię jej braku. Często, co nie znaczy, że zawsze, brak w nich nie tylko elementarnej ludzkiej przychylności, ale choćby podstawowej tolerancji, wobec tych wszystkich i tego wszystkiego, co ośmiela się być, w jakimkolwiek sensie, różne od tak zwanej normy.
Poniższe, nazwijmy je „zapiski w formie mieszanej" dedykuję Mojemu ojcu, bez którego, jakkolwiek banalnie to dla kogoś nie zabrzmi, ja naprawdę nie byłabym tym, kim jestem, Kazi Szczuce, której poglądy wprawdzie nie zawsze podzielam, ale dzięki której nie czuję, że wśród „wszechstronnie i permanentnie podejrzanych" nie jestem sama, i której rodzaj intelektu i poczucia humoru są mi bliskie, a także Tolkowi Murackiemu, Mojemu Przyjacielowi, którego wrażliwość, poezja i życzliwość podtrzymują mnie po wielokroć lepiej niż moje kule, choć on sam nie zawsze o tym wie, oraz tym wszystkim, którzy, jeśli nie żyją, to przynajmniej czują, podobnie jak jDo tych zaś, którzy żyją i czują dokładnie odwrotnie... nie, do nich nic.
II. „Odsłona pierwsza -
PODEJRZANE POCHODZENIE"
Pierwszego powodu do bycia podejrzaną dostarczył Jej, raczej nieświadomie, i jeszcze przed Jej narodzinami, własny ojciePewnie zupełnie nie myślał o tym, co będą w przyszłości przeżywać jego potencjalne dzieci, jeśli Polak ożeni się z kobietą, która jest w trzech czwartych Rosjanką, a w jednej czwartej Gruzinką (to ostatnie, okazało się akurat najmniejszym kłopotem. Wszak żaden „normalny człowiek", na ogół, i tak nie wie, gdzie to w ogóle jest, i „z czym to się je") i zdecyduje się, choć tak naprawdę trudno mówić o decyzji, jeśli ktoś nie miał innego wyboru i nie brał pod uwagę innego wariantu, zamieszkać z rodziną w Polsce:
RUSKA
Jest wrzesień 1967 roku. Siedmioletnia Karolina, z dwu lub trzytygodniowym opóźnieniem, spowodowanym nie tylko świeżo przebytym kokluszem, ale o tym dużo później, przekracza próg jednej z warszawskich szkół podstawowych. Po krótkim i dosyć dla niej stresującym, oczekiwaniu w gabinecie dyrektora, wraz z ojcem i dopiero poznaną wychowawczynią - przechodzi do klasy. Choć z natury jest dziewczynką dosyć śmiałą teraz czuje się nieswojo. Oni wszyscy już się przecież znają. Na szczęście z pomocą przychodzi nauczycielkPyta dzieci, które z nich chce siedzieć z Karoliną. Z drugiej ławki w rzędzie pod oknem zgłasza się ciemnowłosa dziewczynkBasia, jest uczesana w - przewiązane jasnymi szerokimi kokardami „mysie ogonki" i okazuje się być sąsiadką Karoli, kimś z tego samego bloku. Obie dziewczynki znają się już trochę, bywało, że wcześniej bawiły się razem na podwórku. W późniejszych latach (a będzie ich aż 12) nie będą za sobą przepadać, ale na razie jeszcze o tym nie wiedzą. Karolina myśli tylko: „nareszcie ktoś znajomy" i z wdzięcznością siada obok nowej/starej koleżanki.
Lekcje mijają bardzo szybko, a Karolina, z każdą chwilą bardziej, czuje się jak u siebie. Coraz częściej unosi w górę dwa palce próbując, często skutecznie i prawidłowo. Jest fajnie. W głowie Karoliny zaczyna kiełkować uczucie bycia akceptowaną. Tym bardziej, że pytania nauczycielki są dla niej bardzo proste. „Tata zadaje przecież dużo trudniejsze zagadki..."
Pod koniec ostatniej lekcji nauczycielka pyta Karolinę czy mogłaby powiedzieć gdzie i kiedy dokładnie się urodziła oraz gdzie dokładnie mieszka i, ewentualnie, jak się nazywają i gdzie pracują rodzice? Pani Z. - bo tak nazywa się wychowawczyni - musi przecież wpisać te wszystkie dane do dziennika, a nie miała wcześniej po temu okazji. Dziewczynka bez kłopotu podaje wszystkie swoje - i rodzinne - personaliKarola z satysfakcją zauważa zdumienie na twarzy nauczycielki. Pani Z. wyraźnie nie dowierza, że informacje podane przez tak małe dziecko mogą być aż tak dokładne. Ze wszystkich podanych przez Karolinę danych uwagę „siły pedagogicznej" skupia jej miejsce urodzeniDziecko powiedziało mianowicie, że urodziło się w Leningradzie. Ponieważ ktoś urodzony właśnie tam trafia się w klasie po raz pierwszy, „siła" czuje się zobowiązana wyjaśnić krótko reszcie zdziwionych pierwszoklasistów gdzie mianowicie leży Leningrad.
Przed samym dzwonkiem, zwiastującym koniec lekcji na ten, pierwszy w życiu Karoliny, dzień w szkole dziewczynka słyszy za plecami konspiracyjny szept: „to Ruska" - stwierdza któryś z kolegów. Karolinie robi się przykro, nic z tego nie rozumie, przecież odpowiedzi na wszystkie pytania stawiane przez „naszą Panią", również te z zakresu literatury polskiej - naturalnie na poziomie dziecięcym - znała lepiej niż jej nowi koledzy. Poza tym tata jest przecież Polakiem... Dziecku kręcą się łzy w oczach, ale nie... nie rozpłacze się. Od teraz już zapamięta, i to na zawsze, że jest inna, że jest RUSKMinie jednak sporo czasu nim dotrze do niej, że jest obarczana osobistą odpowiedzialnością za zbrodnie
Lenina, Stalina i Berii, a szczególnie za komunizm w Polsce i 17 września 1939 roku. Z czasem nauczy się, w geście samoobrony i dla równowagi, przypisywać sobie także splendor wynikający z talentu, na przykład, Puszkina i Dostojewskiego. A póki co... jest tylko lekko przestraszonym dzieckiem w granatowej spódniczce w białe groszki i ma zaledwie siedem lat.
WASZ PREZYDENT NASZ PREMIER, ALBO O JEDNĄ KAWĘ ZA DUŻO
Nareszcie mamy wolną Polskę i pierwszy powojenny nie komunistyczny rząd, rząd Pana Tadeusza Mazowieckiego. Czekałam na ten moment chyba znacznie intensywniej, niż inni moi rówieśnicy.
Większa intensywność oczekiwań była, w moim wypadku, uprawniona tym, że obok naturalnych wtedy, nie tylko dla mojego pokolenia ówczesnych dwudziestolatków, pragnień wolności politycznej - a więc przede wszystkim, wolności słowa, przekonań, zgromadzeń, rynku, przepływu kapitału i podróżowania - ja miałam jedno dodatkowe, takie, jak mi się wydawało, tylko moje własne. Chciałam mianowicie być wreszcie wolna od „winy" swojego pochodzeniWydawało mi się to oczywiste, zwłaszcza w obliczu tak wielkich, i tak bardzo dla wszystkich dotykalnych przemian, w które oczywiście i ja bardzo emocjonalnie się zaangażowałam, zresztą nikt myślący w kategoriach interesu Polski nie mógł wtedy postąpić inaczej. Tym bardziej, że stosunkowo świeżo - jak na długość mego ówczesnego życia - miałam jeszcze w pamięci, także osobiste, doświadczenia studenckiej działalności opozycyjnej, a szczególnie strajków studenckich z początku lat osiemdziesiątych.
Wtedy właśnie odwiedził mnie Sławek, mój kolega jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Zaczęła się klasyczna rozmowa przy kawie dwójki, tyleż młodych, co obiecujących, intelektualistów. Sławek był wtedy niedawno upieczonym, pełnym nowatorskich pomysłów, inżynierem, ja ambitną, trochę egzaltowaną i naturalnie pragnącą zmieniać oblicze polskiej humanistyki, germanistką.
Na początku rozmowa przebiegała gładko. Jak to się mówi: „w miłej i pełnej wzajemnej akceptacji atmosferze". Oboje cieszyliśmy się ze zmiany systemu i, mimo że szczegóły dalszego rozwoju naszego kraju nie były dla nas do końca jasne, mieliśmy zgodnie nadzieję, że choć, oczywiście, na razie może być trudno, bo zawsze niełatwo oswoić się ze wszystkim co nowe, to jednak - w ostatecznym rozrachunku - musi przecież być dobrze.
Przysłowiowe „schody" w naszej konwersacji zaczęły się dopiero przy omawianiu personaliów. Sławek nie mógł mianowicie pogodzić się z faktem, że premierem polskiego rządu został właśnie Tadeusz Mazowiecki. Wtedy, naiwnie i oczywiście nie przeczuwając niczego, zapytałam:
- Co mianowicie masz mianowicie przeciwko Tadeuszowi Mazowieckiemu? -
- Nie ma mojej zgody na to, aby Żydzi rządzili W moim dopiero co uwolnionym od komuny kraju - usłyszałam w, udzielonej zdecydowanie nadmiernie stanowczym głosem, odpowiedzi. Z trudem przełknęłam „sławkowy" antysemityzm, o który - nawiasem mówiąc - nigdy wcześniej go nie podejrzewałam, i choć nie miałam pojęcia, czy Pan Mazowiecki rzeczywiście jest Żydem, czy też nie (i tak naprawdę wcale mnie to nie interesowało), to konsekwentnie brnęłam dalej. Powiedziałam:
- To także mój kraj, mój rząd i mój premier. I jeśli nie znalazł się na Jego miejsce nikt - bez względu na swoją narodowość - lepszy, to niech sobie będzie Żydem, o ile tylko jest to dobre dla Polski.
- To może i Ruski ma u nas rządzić? - usłyszałam w odpowiedzi prowokująco retoryczne pytanie. Przez ułamek sekundy zapaliła mi się w głowie czerwona lampka z napisem: ZNOWU TO SAMO. Tyle, że tym razem to już nie ja byłam RUSKTo Sławek okazał się ksenofobem, którego trzeba było po prostu wyrzucić z domu, przedtem, niestety, wypijając z nim o jedną kawę za dużo.
Na koniec tej historii mam ochotę dodać jeszcze jedno. Otóż mimo, że dzisiaj, to jest w chwili, gdy piszę te słowa, moim krajem wciąż rządzi koalicja Prawa i Sprawiedliwości z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną, z którym to sojuszem nijak nie potrafię się zidentyfikować, to ja, w odróżnieniu o licznych, podobnych memu szkolnemu koledze, PRAWDZIWYCH POLAKÓW, nie umiem mówić o Polsce per „ten kraj".
„Biografia, trochę auto..."
Urodziłam się gdzieś tam
w latach najbardziej dziecięcych
Wisłę zastępowała mi Newa
a jeszcze wcześniej chroniło
łono pół - Azjatki
pewnie dlatego nigdy mi do końca nie uwierzysz
mimo dobrych chęci nie uda ci się także zaakceptować faktu,
że ZDROWAŚ MARIO zmówiłam po raz pierwszy
mając dwadzieścia lat
i że nie od zawsze wiedziałam o swojej przynależności
do NARODU WYBRANEGO -
tego, co to Winkelridem i Chrystusem -
a i wszelkie inne mity również nie od razu
przyjęłam za własne.
NIC na to nie poradzę
pewnie dlatego że nie chcę
pozostaje mi tylko polubienie mojej OBCOŚCI.
Jeśli mogę Cię o coś prosić, to jedynie o zaufanie mojej
jeżeli już nie inteligencji to chociażby poczuciu taktu
i miłości do Ciebie, zwłaszcza wtedy, gdy pytasz
jak w naszej sytuacji mam zamiar wychować
w szacunku do ojca
nienarodzone jeszcze tak zwane... NIEŚLUBNE DZIECKO.
III. „Odsłona druga -
PODEJRZANIE ZWYCZAJNE KALECTWO"
Zanim zaczęła dostrzegać pozytywy płynące z jej wrodzonego kalectwa fizycznego, takie jak, na przykład, fakt, że poruszając się wolniej i mozolniej od innych, musiałam często przystawać, choćby tylko po to, aby po prostu odpocząć, a dzięki temu zawsze miałam czas by przyjrzeć się ludziom i ich wysłuchać, minęły latA były to lata, mówiąc oględnie, takie sobie...:
PIASKOWNICA
Była wtedy cztero - może pięcioletnią dziewczynką. Jak wiele dzieci w tym wieku, wczesnym przedpołudniem, wyszła się bawić do piaskownicy. Dopóki towarzyszyła jej tylko nadzorująca bezpieczeństwo zabawy niania, wszystko wydawało się w porządku. Wkrótce jednak do piaskownicy zaczęły przychodzić inne dzieci i, aby nie tworzyć sztucznego tłoku Janina, tak nazywała się baby siter, taktownie opuściła piaskownicę, udając się na swój stały punkt kontrolno - obserwacyjny na pobliskiej ławce.
Dziś już nikt dokładnie nie pamięta, które z dzieciaków pierwsze zaczęło naśmiewać się z Karoliny. Istotne jest tylko to, że - w ciągu zaledwie kilku minut - całe, zgromadzone wokół babek i zamków z piasku, towarzystwo miało jej kosztem doskonały ubaw. Przyczyną wprawienia rówieśników w tak doskonały humor było to, że Karolina - jako dziecko od urodzenia fizycznie niepełnosprawne - poruszała się po piaskownicy na czworaka, a nie zwyczajnie na nogach, jak reszta „zabawowiczów". Nawiasem mówiąc, dzieci widziały Karolinę w piaskownicy nie po raz pierwszy, tyle tylko, że do tej pory nikt nie zwrócił im uwagi na fakt, iż jej sposób poruszania się może być dla kogokolwiek źródłem rozrywki.
Zapłakane, poruszone tym, że przecież zupełnie niezasłużenie, stało się obiektem drwin, dziecko poszło do domu. Chciało nie tyle poskarżyć się ojcu, co podzielić się z nim swoim bólem. Ojciec uważnie wysłuchał relacji Karoliny. Zamyślił się chwilę i oświadczył, iż przykrość jakiej jego córka doznała dzisiaj jest niczym w porównaniu z bólem, jakiego może ewentualnie doznać w przyszłości, a przyczyną którego będzie potencjalne manto, które ojciec zobowiązuje się spuścić jej osobiście, w wypadku, gdyby - jeszcze choć raz - przyszła do niego ze skargą w podobnej sprawie.
Kilka dni po tej rozmowie ojca z córką w piaskownicy znów trafił się wesołek, któremu „czworonożna" koleżanka wydała się zjawiskiem szalenie inspirującym do szyderczego śmiechu. Wtedy, pomna rodzicielskich przestróg, Karolina nie wytrzymałZłapała nagle swoje wiaderko, takie dziecięce, służące do stawiania babek z piasku - trzeba jednak pamiętać, iż w latach sześćdziesiątych, o których tu mowa, dziecięce kubełki były metalowe - z całej siły wyrżnęła żartownisia - naturalnie tym wiaderkiem - w głowę. Delikwentowi, oczywiście, nic poważnego się nie stało, ale guza zarobił i krwią z nosa, na krótko, bo na krótko, ale jednak się zalał.
W parę godzin po tym incydencie, chyba usłyszawszy dramatyczną relację syna po swoim powrocie z pracy, u ojca Karoliny zjawiła się matka poszkodowanego na ciele dowcipnisiKipiała, w narastającym oburzeniu nazwała ojca Karoliny, wówczas dwudziestosiedmio - lub dwudziestoośmioletniego, zwykle bardzo spokojnego intelektualistę, łobuzem i zaczęła go straszyć kolejno: milicją, sądem, prokuraturą i wreszcie samym Panem Bogiem. Replika ojca Karoliny była stanowcza i, trzeba przyznać, nie przebierająca w słowach. Sprowadzała się zaś głównie do wyjaśnień, kto - jego zdaniem - jest tu ŁOBUZEM i co - również jego zdaniem - należy z takim kimś zrobić. Po około czterdziestominutowej wymianie poglądów obrończyni swego syna, nakłaniana do tego delikatnym gestem przez ojca Karoliny, opuściła mieszkanie sąsiadów. Annały milczą o tym, jak spędziła pozostałą część dniJedyną zaś okolicznością, którą dało się ustalić, ponad wszelką wątpliwość, jest fakt, że z kalectwa Karoliny już nikt nie śmiał się śmiać, ani wtedy, ani później.
PANOWIE (CZASEM PANIE) DYREKTORZY I SPÓŁKA
Zanim mój ojciec zdecydował się na wizytę u niego, miał już za sobą doświadczenie wizyty w naszym domu emerytowanej, dorabiającej na pół etatu, nauczycielki, która została oddelegowana przez kuratorium do realizacji domowego nauczania indywidualnego. Konieczności podejmowania herbatą owego „ciała pedagogicznego" podyktowana była naturalnie tym, że skończyłam już siedem lat i, jak na każdym dziecku w tym wieku, także i na mnie, bez względu na wrodzoną, znacznie utrudniającą poruszanie się i niektóre aspekty „samoobsługi" niepełnosprawność, zaczął „spoczywać obowiązek realizacji nauki szkolnej".
Poczciwa Pani emerytka zjawiła się więc u nas pewnego wczesnego popołudnia w ostatniej dekadzie sierpnia, tak aby wszelkie niezbędne szczegóły omówić z moimi rodzicami jeszcze przed pierwszym września, początkiem roku szkolnego. Kobiecina miała z pewnością jak najlepsze intencje, nie podołała jednak postawionemu przed nią zadaniu. Na początek zaczęła wdzięczyć się do mnie jak do trzylatka, potem głaskać „biedne dziecko" po główce, a na koniec zapewniła moich osłupiałych nieco rodzicieli, że ze swej strony uczyni wszystko, aby mnie w przyszłości nie przeciążać...
Po jej wyjściu nikt z naszej trójki nie miał wątpliwości, iż ta Pani była w naszym domu od razu dwa razy, pierwszy i ostatni. A jeśli we mnie, osobie nie dość wtedy jeszcze życiowo doświadczonej, czaił się jednak cień niepokoju w tej sprawie, to ostatecznie rozwiał go ojcie„Przecież Ona jest znacznie głupsza od tego dzieciaka" - powiedział kategorycznie, nie wiadomo, bardziej do siebie, czy do matki. Z pewnością w tym też momencie podjął ostatecznie decyzję nie izolowania mnie, na płaszczyźnie szkolnej, bo we wszystkich innych rodzajach mojej aktywności uczynił to już dawno, od normalnego życiW tym też celu podszedł do telefonu i, wykręcając numer sekretariatu naszej, rejonowo przynależnej, podstawówki, umówił się na dzień następny na spotkanie z jej dyrektorem.
Facet okazał się postawnym wąsatym brunetem, średniego wzrostu i w średnim wieku, przyjął ojca w swoim, jak na owe czasy, eleganckim gabinecie. Spokojnie wysłuchał jego prośby o przyjęcie mnie w poczet uczniów tej szkoły. Rozmyślnie nie dając dojść dyrektorowi do głosu, ojciec natychmiast dodał, że ma to się dziać tylko na dokładnie takich samych warunkach jak u wszystkich innych dzieci, to jest z absolutnym wykluczeniem nauczania domowego, a co za tym idzie zaakceptowaniem, jako oczywisty, faktu, że będę do tej szkoły codziennie przychodzić, jak wszyscy inni udawać się na stosowną ilość lekcji, no może z jedynym wyjątkiem wychowania fizycznego, a następnie również jak wszyscy inni, codziennie z niej wychodzić.
„Wąchal" - tak później nazywaliśmy dyra - zamyślił się nieco, po czym odparł, że ojciec oczekuje od niego rzeczy kompletnie niemożliwej. Niemożliwą miała ona być mianowicie dlatego, że po pierwsze takich rzeczy się nigdy nie praktykowało, po wtóre placówka nie ma możliwości zapewnienia opieki dziecku niepełnosprawnemu, po trzecie obecność takiego dziecka na terenie szkoły będzie szokiem dla pozostałych uczniów, a wreszcie koledzy nauczyciele, w warunkach szkoły masowej, nie mają czasu na udzielanie dodatkowych wyjaśnień, przeznaczonych specjalnie dla niepełnosprawnego dzieckNa takie dictum ojciec odparł, że: jeśli się do tej pory „czegoś takiego" nie praktykowało, to może pora wreszcie zacząć.
Co do zapewnienia córce tej części opieki, która jest tylko jej potrzebna, to on zobowiązuje się zapewnić ją swojemu dziecku we własnym zakresie, (w późniejszej praktyce wyglądało to tak, że - w młodszych klasach - w przemieszczaniu się z klasy do klasy, spędzaniu czasu na przerwie, czy choćby korzystaniu z toalety pomagały mi opłacane przez rodziców, wynajęte wyłącznie do tych celów gosposie, a w starszych klasach i ja i moje klasowe koleżeństwo wydorośleliśmy już na tyle, że wszystko dawało się, zupełnie spokojnie, załatwić bez pomocy dorosłych).
Odnośnie ewentualnego szoku jaki moje pojawienie się w szkole miałoby ewentualnie wywoływać u innych dzieci, to zapewnił dyrektora, że na podwórku, gdzie od lat codziennie bawię się z rówieśnikami, jakoś żaden z nich nie wymagał do tej pory, przynajmniej z powodu mojej obecności, pomocy psychologa czy psychiatry, gdyby jednak do pana dyrektora dotarły sygnały, że moja obecność i niepełnosprawność wywołały u któregokolwiek dziecka choćby dyskomfort psychiczny, to rodzina obligatoryjnie zabierze mnie na stałe ze szkoły, jeszcze tego samego dnia.
Kwestia potencjalnej konieczności tłumaczenia mi czegokolwiek dłużej i bardziej wyczerpująco niż innym dzieciom miała, w razie jej wystąpienia, ojciec naturalnie wiedział, że nic takiego nie wystąpi, znał mnie przecież, zostać rozstrzygnięta podobnie jak sprawa ewentualnego szoku otoczenia, to znaczy zakończyć się definitywnym zabraniem mnie przez najbliższych ze szkoły. Na koniec ojciec opowiedział jeszcze dyrektorowi przebieg wizyty Pani nauczycielki od nauczania indywidualnego w naszym domu, czy go - zdaje się - ostatecznie przekonał. W ten oto sposób zostałam WARUNKOWĄ uczennicą klasy I.a jednej z warszawskich podstawówek.
Nie ukrywam, że, zwłaszcza w kontekście opisanych właśnie wydarzeń, odbywające się przy okazji wszystkich kolejnych zakończeń roku przez całe osiem lat trwania szkoły podstawowej, wręczanie mi przez Wąchala, w towarzystwie kolejnych wychowawczyń, nagród dla najlepszych uczniów sprawiało mi satysfakcję, tym większą, że wprawdzie podejmowałam każdego dnia niemały związany z uczęszczaniem do szkoły wysiłek, mozół ów nie dotyczył jednak nigdy, banalnych dla mnie intelektualnie, wymogów wynikających z programu nauczania.
Prawdziwie jednak wzruszyli mnie, w przedostatniej siódmej klasie, moi klasowi koledzy.
Otóż wtedy zdarzyło się, że - z powodu koniecznej operacji - (jeden jedyny raz) przez siedem miesięcy nie chodziłam do szkoły. O to, że nadrobię wszystkie opóźnienia dydaktyczne wszyscy, wtedy już, byli wprawdzie „niespotykanie spokojni", znacznie trudniejszy do pokonania okazał się fakt, że - przez czas jakiś - było mi poruszać się znacznie trudniej niż zwykle, a o jakimkolwiek chodzeniu po schodach w ogóle nie mogło być mowy. Ponieważ potrzebowałam kilku miesięcy, aby fizycznie „dojść do siebie" perspektywa powtarzania roku wydawała się nieuniknionWtedy właśnie moi koledzy postanowili, że będą mnie nosić tak długo, jak długo będzie trzeba, ale szkołę musimy skończyć wszyscy razem.
W ogólniak „weszłam" i „przeszłam przez niego" relatywnie bezkonfliktowo. Pewnie dlatego, że jego dyrektorem/ką była kobieta, a te mają zwykle więcej wyobraźni od panów. Poza tym pewnie doszła do wniosku, że skoro dałam radę w szkole podstawowej, to i teraz nie skapituluję, tym bardziej, że razem ze mną, do tej samej szkoły i klasy, przeszły dwie koleżanki z mojej klasy w podstawówce, które - już od pierwszego dnia - wiedziały jak i kiedy trzeba mi pomóA i reszta nowej klasy była już przecież w tym wieku, że szybko załapała o co chodzi. Nie bez znaczenia, ale tego dokładnie nie wiem, dla pozytywnej, odnośnie przyjęcia mnie do liceum, decyzji Pani Dyrektor był chyba fakt, iż jej mąż i moi rodzice pracowali w tej samej instytucji.
Po raz kolejny o tym, iż jednakowoż jestem kaleką przypomniano mi skwapliwie na kolejnym szczeblu edukacji. Nadszedł przecież nieuchronnie czas zdawania na studiDla mnie była to kolejna próba udowadniania tego, że naprawdę nie jestem wielbłądem, i to taka, przy której zamierzchła już rozmowa mego ojca z dyrektorem Wąchalem miała okazać się zwykłym przekomarzaniem.
Z Dyrektorem Instytutu Germanistyki (wybrałam zdroworozsądkowo, miała być polonistyka, ale uznałam, że - przy moich ograniczeniach ruchowych po filologii obcej, a w końcu też filologii, łatwiej w przyszłości o jakieś zajęcie) musiałam - tym razem ja, a nie rodzice, byłam już przecież dorosła, ponownie wysłuchiwać bredni o szoku jaki przeżyją studenci, zapewnień o tym, że dyrekcja nie będzie mi w stanie zapewnić niezbędnej fizycznej pomocy..., zupełnie jakby ktokolwiek właśnie tego się po szanownej dyrekcji spodziewał. Choć niby to dla mnie nie była żadna nowość, to jednak, chyba dlatego, że byłam właśnie w wieku wyjątkowej młodzieńczej wrażliwości, miałam chwilowo dość i na rozmowę z zastępcą dyrektora instytutu wysłałam moją matkę.
Matka usłyszała kolejną „nowość". Dowiedziała się mianowicie, że SPECYFIKA studiowania na germanistyce polega, między innymi, na niezapowiedzianych, krótkotrwałych, wymagających szybkości reakcji kartkówkach, a skoro moje schorzenie ma podłoże neurologiczne, a dodatkowo mam pewne kłopoty z koordynacją ruchu i poczuciem równowagi, to z pewnością nie podołam i, dla mojego dobra, (ŁASKAWCY) nie ma potrzeby narażać mnie na dodatkowy stres.
Ja jednak się uparłam, zdawałam... i to trzykrotnie. Przy trzecim zdawaniu, w międzyczasie powstała SOLIDARNOŚĆ I NZS, którego przedstawiciele byli teraz członkami komisji - przy odrobinie inicjatywy - mieli dostęp do pełnych dokumentów kandydata, okazało się, że w poprzednich dwóch latach inne osoby, z analogicznymi do moich wynikami, przyjmowano na studia, mnie zaś, przez prostą manipulację punktami, zaniżono mi wyniki pisemnych testów, aby mieć formalną podstawę zamknięcia przede mną możliwości zostania studentką. Ale przecież „do trzech razy sztuka" i tym razem też „słowo", moje, pisane i mówione przed komisją, „ciałem się stało".
A ponieważ „historia lubi powtarzać", dalej znów było zupełnie tak samo jak z Wąchalem, czyli - już pierwszy egzamin, na pierwszym roku, zdawany przed światłym obliczem (dziś już Świętej Pamięci) Dyrektora Instytutu Germanistyki... zdany oczywiście na bdPointa oczywiście też jest: od lat jestem magistrem germanistyki, są tacy, co mówią, że nie najgorszym.
Zostałam literaturoznawcą, ze szczególnym upodobaniem do Alfreda Döblina i Bertolta Brechta, co - nawiasem mówiąc - w niektórych filologicznych kręgach, też uchodzi za intelektualnie podejrzane.
„mogłam (?)"
być długonoga, zgrabna i szczupła
zrobić karierę, cokolwiek to znaczy
zostać artystką - intelektualistką
(a w najgorszym/najlepszym razie żoną artysty - intelektualisty)
zwiedzić pół świata bez większego wysiłku
(i tak podejmowanego w zasadzie nie wiadomo po co)
być matką dzieci spłodzonych może, daj Boże, nie przypadkiem.
mogłabym też znacznie wydłużyć tę listę...
ale czy na pewno?, ale czy chciałam, ale czy warto?
IV. „Odsłona trzecia -
ZDECYDOWANIE PODEJRZANA SEKSUALNOŚĆ"
Jeśli człowiek, tu czytaj kobieta, bo im w tej materii zdecydowanie trudniej, niż mężczyznom znajdującym się w dokładnie takiej samej jak one sytuacji zdrowotnej - a to głównie z uwagi na fakt, że większość przedstawicieli płci potocznie uważanej za silniejszą jest wzrokowcami - urodził się z poważną dysfunkcją ruchową, to już od chwili, w której w ogóle zdał sobie sprawę z własnej seksualności powinien wiedzieć, iż „nogami nie zawróci w głowie" prawie żadnemu facetowi.
Oczywiście z wyjątkiem tej nielicznej grupy, dla której już samo, tak czy inaczej niedoskonałe fizycznie, ciało jest źródłem seksualnego podniecenia, ale problemy erotyczne tej mniejszości nie są przedmiotem prowadzonych tu rozważań.
W wypadku pozostałych facetów prawdziwą jest teza, iż kobieta z dużymi i widocznymi kłopotami ruchowymi nie jest w stanie, za pomocą tych atrybutów, których używa w tym celu znaczna większość przedstawicielek jej płci, uruchomić tej pierwszej, działającej z reguły już w przypadkowym kontakcie wzrokowym na zasadzie odruchu warunkowego, męskiej myśli o tym, że mogłaby ona być obiektem czyjegoś seksualnego pożądaniJeżeli więc nie może, jak już powiedziano, „zawrócić w głowie nogami" to w takim razie jak to robi?:
NA PRZYKŁAD PRZY WINDZIE, CZYLI EROTYCZNY INTELEKT (W OCZACH)
Spotkali się do obrzydliwości banalnie. Stali mianowicie przy hotelowej windzie. Ona - w towarzystwie kolegi, przystojnego dwudziestojednolatka, podchorążego jednej z akademii wojskowych i dwóch kul łokciowych, na których wspierała się z pewnym wysiłkiem utrzymując równowagę. On - niewysoki, ale proporcjonalnie zbudowany trzydziestokilkulatek w mundurze kapitana wojsk lotniczych, z tym czymś szczególnym w twarzy co choć absolutnie nieokreślone i nieuchwytne, przyciągało uwagę większości kobiet.
Popatrzył na nią przelotnie, rzucił tylko niewybredne : „O kurwa, co za oczy" i wysiadł na swoim piętrze. W normalnym stanie rzeczy pozornie ordynarna uwaga na temat jej oczu, nie zrobiłaby na dziewczynie żadnego, a już na pewno nie pozytywnego, wrażeniTen moment okazał się jednak na tyle nienormalny, a facet powiedział to takim głosem, że zabrzmiało uroczo i, na mgnienie oka, wprawiło ją w takie osłupienie, z którego towarzyszący jej kolega musiał, dwa piętra wyżej, wyrywać towarzyszkę windowej podróży niemal przemocą.
W tym miejscu trzeba chyba odejść na chwilę od samego wątku pierwszego zetknięcia się pary bohaterów poniższej opowieści i wyjaśnić skąd, już w kilku, zaledwie początkowych, zdaniach tej historii, znalazły się aż dwa wojskowe mundury. Wyjaśnienie tej sprawy jest wyjątkowo proste. Choć winda była najzwyklejsza, a okoliczności spotkania się pary bohaterów poniższych wspomnień były, jako się rzekło, bardziej niż przyziemne, to już sam hotel tak zwykły nie był. Był to bowiem hotel garnizonowy w pewnym mieście wojewódzkim., w związku z tym przytłaczającą większość jego gości stanowili żołnierze.
Opisana wcześniej, wspierająca się na kulach, osiemnastoletnia dziewczyna znalazła się tylko dlatego, że z braku lepszego pomysłu na pewną część wakacji, postanowiła potowarzyszyć swojemu ojcu, pułkownikowi, który w ranach przydzielonych na lato obowiązków służbowych, był właśnie opiekunem grupy podchorążych, odbywających w tymże mieście praktyki studenckie.
Ten szczególny rys środowiskowy, dotyczący „miejsca akcji" jest ważny o tyle, że w każdym takim miejscu, gdzie „chłopów kupa", a kobiet jak na lekarstwo, erotyzm - czy chce tego, czy nie chce, choć nikt o nim głośno nie mówi - natrętnie wisi w powietrzu. Nawet, tak młoda osoba, jaką wówczas była Karolina, zdawała sobie z tego doskonale sprawę, bo - mimo znacznej ułomności fizycznej - czuła na sobie takie spojrzenia mężczyzn, które z pewnością, nie miały nic wspólnego, z dobrze jej znanym, „litościwym przyglądaniem się kalece" Bywało, że w takich
chwilach myślała, z goryczą i autoironią, „na bezrybiu i rak ryba", bo choć sobie tego wtedy nie uświadamiała, to bez wątpienia była, jednym wielki, choć nikłej postury, ledwo chodzącym, seksualnym kompleksem.
Sprawa komplikowała się tym bardziej, że większość tych spojrzeń pochodziła od podchorążych, podkomendnych jej ojca, a młoda dama nie wiadomo skąd, ale już wtedy doskonale wiedziała, że w takich wypadkach, lepiej utrzymywać, żelazny „międzypłciowy" dystans i takąż dyscyplinę. Podlegli ojcu podchorążowie byli więc tylko kolegami, można było pójść z nimi na kawę, albo i coś więcej, do przyhotelowej kawiarni, pogadać, jeśli trzeba to nawet „długo w noc", pograć w karty, ale nic ponadto.
Właśnie wychodząc, w jakieś trzy dni od momentu sceny w windzie, z kawiarni, oczywiście w nieodłącznym towarzystwie kolejnego podchorążego, ponownie, tym razem mijając go w drzwiach, znowu zobaczyła TEGO kapitana w lotniczym mundurze.
Letnie wieczory, i noce, kiedy to zaprzyjaźnieni wojacy byli już po swoich praktykach, a „do miasta" - skutkiem obowiązującego ich regulaminu wojskowego - po określonej godzinie, wychodzić nie mogli, spędzała (też z nudów) razem z nimi na wymienionych już, powszechnie znanych, i bynajmniej nie wyszukanych, rozrywkach natury hazardowo - ludyczno - alkoholowej. Następnego dnia, po ich przypadkowym spotkaniu w kawiarnianych drzwiach, niespodziewanie dołączył do nich, nie należący przecież do tej grupy towarzyskiej kapitan - lotnik. Początkowo było całkiem standardowo, czyli zbiorowe opowiadanie, przeważnie niecenzuralnych dowcipów i ogólne ble, ble, ble. Ponieważ do wszystkich podchorążych, z racji ich i swego wieku, zwracała się „na Ty", w pewnej chwili, z rozpędu, a nie z rozmysłem, był wszak dla niej trzydziestotrzyletnim „starszym Panem", i do niego zwróciła się per „ty", po czym, stwierdziwszy, że mogła popełnić gafę, poprosiła o wybaczenie. Wtedy Tomasz, bo tak miał imię kapitan, wstał, dwornie ucałował jej dłoń i zapytał, czy skoro już, mimochodem, przeszliśmy na „ty", to czy mógłby, ewentualnie, poprosić o zaszczyt, żeby tak zostało. Zgodziła się... oczywiście. Po jakiejś pół godzinie, niespodziewanie dla siebie samej, zauważyła, że tłumek podchorążych wokół nich, jakby się przerzedził, a ściślej biorąc, że zostali w pustym nocnym barze hotelowym zupełnie sami. Wyszli z niego i sadowiąc się na skórzanej kanapie naprzeciw recepcji, przegadali do rana.
Już po skończonej rozmowie w zasadzie nie pamiętała o czym rozmawiali, wiedziała tylko, że było jej dobrze jak „nigdy w życiu" i że umówili się na „pogaduchy" na następny wieczór.
Spotkali się nie tylko następnego wieczoru, powtarzali ten proceder przez kilka następnych, nie tylko wieczorów, ale także nocy, i... gadali, gadali, gadali. Zaczęło się wprawdzie klasycznie, od jego opowieści z cyklu, „że żona go nie rozumie" - pomyślała wtedy, iż to przecież znany jej, z opowieści starszych koleżanek, typowy chwyt żonatego faceta, mający spowodować zaciągnięcie „panienki do łóżka". Sytuacja była dla niej jednak, mimo wszystko, na tyle nowa i intrygująca, że postanowiła słuchać dalej. Uważniej nadstawiła uszu, gdy opowiadał jej o tym, jak bardzo kochał swoją pierwszą żonę. Jak mimo tego, że regularnie przyprawiała mu rogi i nie chciała mieć dzieci, których on bardzo pragnął, próbował ratować to małżeństwo, biorąc po to, po kilku latach od ślubu cywilnego, potajemny - w tamtych czasach oficjalne okazywanie religijności przez wojskowych było, więcej niż niemile, widziane przez ich dowódców - ślub kościelny. Niestety, mimo tych wysiłków związku nie udało się uratować. Obecnie jest ożeniony po raz drugi i w nowym małżeństwie ma dwóch kilkuletnich synów. Swojej drugiej żony na pewno nie kocha tak samo bezwarunkowo jak pierwszej, ale gotów jest zostać z nią do śmierci, przede wszystkim dlatego, że szanuje ją niezwykle, jako matkę swoich dzieci.
Wtedy, po raz pierwszy tak świadomie, pomyślała, że to jednak niebanalny facet. Niebanalny był zresztą także i dlatego, że - na przykład - cytował, w stosownych momentach, Majakowskiego i Jesienina w oryginale. Potrafiła to docenić z dwóch powodów. Po pierwsze miała matkę Rosjankę i od dziecka bardzo dobrze znała język także tej połowy swoich przodków. Po drugie, z uwagi na profesję ojca, znała wielu oficerów z wyższym wojskowym wykształceniem i takiego, z Sergiuszem i (tym) Włodzimierzem w repertuarze, jeszcze nie spotkał
Dodatkowo ubawił ją fakt, że facet, całkiem jeszcze niedawno, bo studia rozpoczął już jako oficer, był studentem jej matki, i że matka, będąca cywilnym pracownikiem dydaktycznym wojskowej uczelni, bardzo mu się spodobałCałkowicie natomiast pozyskał jej sympatię, gdy wyraźnie zrozumiała, że fakt jego pierwszego nieudanego małżeństwa, a przede wszystkim to, że ukochana żona nie chciała mieć z nim dzieci, jest tym jego kompleksem, z którego nie wyzwoli się do końca życia.
Ktoś z takim „wiekuistym" kompleksem musiał być jej bliski, sama miała przecież równie „wiekuisty" kompleks i postanowiła mu o tym opowiedzieć. Mówiła długo, pochlipując raz po raz, a to z żalu nad samą sobą, a to nad okrucieństwem „świata" i beznadziejnością własnej sytuacji.
Jej kompleks sprowadzał się do tego, że, mimo - mówiąc otwarcie - nie takiej znów przeciętnego, jak na osiemnastolatkę, intelektu, pięknych oczu i niebłahych - znów jak na jej wiek (a pośrednio lub bezpośrednio związanych z jej stanem zdrowia) życiowych doświadczeń, doskonale zdawała sobie z tego, że jej przyszłe akcje na rynku erotycznym są, w związku z kalectwem, dość mało rokujące, a tego, aby ktokolwiek zrobił „to" z nią z litości, zdecydowanie nie chciała, było to przecież poniżej ludzkiej godności, poniżej jej inteligencji i dla nastolatki, przed którą całe życie, było prawdziwą tragedią.
Wysłuchał uważnie, spojrzał na nią, jakkolwiek kiczowato by to nie brzmiało, to tak to właśnie pamięta, a więc spojrzał na nią błękitnie przenikliwymi oczymPrzyciągnął lekko za ramię do siebie i powiedział, że to co jej za chwile powie zapamiętała sobie na zawsze. A przemowa, o tyle o ile po latach jest ją w stanie odtworzyć, brzmiała, mniej więcej, tak: „Do tej pory rozmowa z tobą była prawdziwą przyjemnością. STARY WRÓBEL jestem i powiem ci, że rzadko, albo i zgoła nigdy dotąd, nie zdarzyło mi się, z dziewczyną w twoim wieku, ROZMAWIAĆ, kładę nacisk na słowo ROZMAWIAĆ, w tak dojrzały i autentycznie zajmujący, sposób, a to, że masz piękne, mądre oczy i absolutnie zniewalający uśmiech, jest przy tym, nie mniej ważnym, źródłem dodatkowej przyjemności. Teraz jednak zaczynasz pleść bzdury. Po pierwsze twój erotyzm jest tym cenniejszy i tym bardziej podniecający, że nie od razu, a więc nie dla każdego głupka, oczywiście widoczny. Po drugie, obok wspomnianych już oczu i uśmiechu, masz tak „erotyczny intelekt", że każdy, wart tego, facet oszaleje ze szczęścia, jeśli uda mu się ten fenomen poskromić, sprowadzając go do prozaicznych „ruchów niegodnych filozofa" (Immanuel Kant) i ktoś taki nie zapomni cię, nawet jeżeli, jakimś zrządzeniem losu, się z tobą rozstanie. Po trzecie, z litości, to można dać komuś dziesięć złotych, ale nie można pójść z nim do łóżka, ty jednak, ZAPAMIĘTAJ, niczyjej litości nie potrzebujesz, a gdyby PRZYPADKIEM KIEDYKOLWIEK jakiś gnojek próbował ci to wmówić, to uciekaj przed nim, bo to idiota."
Efekt tej przemowy był taki, że dziewczyna rozpłakała się „jak bóbr", nie bacząc na to, że oboje wciąż siedzą na, wspomnianej już, skórzanej kanapie naprzeciwko recepcji, a więc w miejscu, było nie było, publicznym. W tym momencie, nie wiadomo skąd, mimo, że był to już środek nocy, wyrósł przed nimi jeden z zaprzyjaźnionych podchorążych. Tomasz przywołał do ruchem ręki i, „śmiertelnie poważnym, służbowym" tonem zwrócił się do młodszego stopniem:
„Podchorąży ja muszę na chwilę wyjść. Wy przez ten czas pilnujcie, aby tej Pani nie spadł włos z głowy. To jest rozkaz i w razie jego niewykonania wyciągnę wobec Was jak najsurowsze konsekwencje."
Osłupiały podchorąży przysiadł na kanapie, z drugiej strony dziewczyny i zaczął jej pilnować, a Tomasz natychmiast wstał i wyszedł. Wrócił po dziesięciu, może piętnastu, minutach, z ogromnym bukietem róż (kupionych w czynnej całą dobę dworcowej kwiaciarni, bo hotel garnizonowy mieścił się obok stacji kolejowej) i przyklękając - publicznie i żonaty facet - na jedno kolano, wręczył, go oszołomionej dziewczynie. Nie mniej oszołomiony co ona był „pilnujący" podchorąży, którego cała sytuacja zainteresowała na tyle, że, chociaż nie był już potrzebny, wcale nie miał zamiaru się oddalić. Tomasz natomiast zaproponował po prostu, że po takich emocjach warto by napić się PORTERA, którego kilka butelek ma, oczywiście, w swoim - na marginesie jednoosobowym - pokoju. I ona i Tomasz doskonale wiedzieli, że przy piciu tego piwa nie mają ochoty na towarzystwo - skądinąd przemiłego podchorążego. Problemem pozostawało jedynie jak, zwłaszcza po tym wszystkim, co widział, taktownie się go pozbyć. Chwilę to potrwało, ale po kilku manewrach ze sławną już windą, podchorąży spokojnie poszedł do siebie, w przekonaniu, że i pozostali, przytłoczeni zmęczeniem, po niecodziennych przeżyciach, zrezygnowali jednak z portera i uczynili to samo. A nawet jeśli pomyślał coś innego, dla nich nie miało to już znaczenia.
Po latach Tomasz, który - nawiasem mówiąc - ku zdumieniu dziewczyny, portera w pokoju miał wtedy naprawdę i naprawdę go pili, powiedział, dziewczynie, która wciąż była jego przyjaciółką, choć już nie kochanką, bo to, że tej nocy zostali kochankami nie budzi już chyba niczyich wątpliwości, że wtedy musiał tak zrobić, bo podchorąży był na nią „napalony jak cholera", a on uważał siebie za, mimo wszystko, mniejszego sukinsyna, od tej - pozbawionej skrupułów - młodzieży.
Mimo, że na co dzień mieszkali w tym samym mieście nigdy nie zostali kochankami na dłużej, choć w następnym roku znowu się kochali, znowu w okolicznościach praktyk studenckich i znowu w tym samym mieście. Przyjaciółmi pozostają do dziś, choć od opisanych wydarzeń minęło bardzo wiele lat, a „poczucie erotyzmu" między nimi nigdy nie wygasło.
Jeśli komuś wydaje się, że pościelowy finał całej historii jest trywialny i był od początku przewidywalny, to spieszę donieść, iż dziewczyna do dziś dziękuje Bogu, że „jej pierwszym" był właśnie on, a naukę o tym, co można, a czego nie można, zrobić z litości i o tym, kto czego, i kogo, jest wart zapamiętała na całe życie i przypominała ją sobie zawsze wtedy, gdy „w okolicznościach męsko - damskich" ogarniały ją - czasami - podobne do dawnych, wątpliwości.
CUDZE WESELE MOJA MIŁOŚĆ, A MOŻE ZWYKŁE „FATALNE ZAUROCZENIE"
Był rok 1977, a ja miałam tylko siedemnaście lat. O własnym weselu wtedy jeszcze nie myślałam, a jeżeli to bardzo rzadko i raczej abstrakcyjnie, w ramach tak zwanych „dziewczyńskich rozmarzeń", które bywało, że uprawiałam, ale - przy swojej ceniącej rozum naturze - czyniłam to, z reguły, pod towarzyską presją koleżanek, niż z własnej woli. Tymczasem za mąż wychodziła moja, starsza o siedem lat, koleżanka z tej samej kamienicy.
Chociaż różnica wieku między nami mogłaby się - jeszcze w wieku siedemnastu i dwudziestu czterech lat - dosyć istotna, my z Jolką lubiłyśmy się bardzo. Sądzę, że choć początkowo zbliżyły nas obopólne problemy edukacyjne, najpierw jej - na etapie szkoły średniej z rosyjskim - w rozwiązaniu których, z uwagi na znajomość tego języka, wspomagałyśmy ją moja matka i trochę ja, potem znów, także w liceum, moje z chemią, tu z kolei pomocna okazała się Jolanta, wtedy już studentka uniwersyteckiej chemii, to niebawem znajomość nasza przerodziła się w coś, co obie, bardzo ostrożnie, ale jednak, nazywałyśmy przyjaźnią. Początkowo więc miało nawet być tak, że miałam być świadkiem na jej ślubie, przynajmniej tym cywilnym. Gdy okazało się, że z uwagi na niepełnoletniość, niestety nie mogę, byłam bardzo rozczarowanAle, chociaż nie spełniłam się jako świadek, to i tak bezpośredni udział we wszystkich trwających przygotowaniach, obu uroczystościach ślubnych i weselu, które było pierwszą tego rodzaju uroczystością z moim udziałem, był dla siedemnastoletniej smarkuli, i tak, bardzo wielkim przeżyciem. Tym bardziej, że Jan, przyszły mąż Joli, chcąc mi - choćby częściowo - zrekompensować niemożność piastowania pierwotnie przewidzianego dla mnie zaszczytu, postanowił, że, w charakterze „zadośćuczynienia za doznaną krzywdę", będę siedzieć po jego lewicy, to jest na miejscu normalnie przeznaczonym dla świadków. Autentyczni, „cywilni", świadkowie siedzieli naprzeciw, ja zaś czułam się doceniona, dostrzeżona przez wszystkich i doceniona przez przyjaciół.
Jeszcze na kilka dni przed weselem, pewnie po to, abym poczuła się jeszcze bardziej „ważna", Jolka opowiedziała mi o facecie, który - podobnie jak ja - miał być gościem na jej i Jana weselu. Według relacji Panny Młodej, historia z tym chłopakiem miała wyglądać następująco:
Jolka poznała go na wakacyjnych praktykach studenckich, gdzie oboje byli wychowawcami na koloniach. Po zakończonym turnusie kolonijnym człowiek ten - przez czas jakiś i mniej czy bardziej zasadnie - pretendował do miana kandydata na jej życiowego partnerByć może zresztą byłby i nim został, gdyby nie jego szkolny Przyjaciel Jan, który zwyczajnie odbił mu dziewczynę. Dziewczyna owa, w rozmowie ze mną, twierdziła wprawdzie stanowczo, że dziś wszyscy troje są przyjaciółmi, ale, mimo to, ona trochę obawia się, aby we w końcu dość szczególnych, przecież weselnych, okolicznościach Włodek, nie wytrzymawszy psychicznego ciśnienia, nie wyciął im jakiegoś numeru. W związku z tą obawą Jola miała do mnie prośbę. Opisawszy mi Włodzia bardzo dokładnie, poprosiła mianowicie, abym w trakcie wesela zajęła go sobą na tyle, żeby nic głupiego nie przyszło mu - broń Boże - do głowy. Z dzisiejszej perspektywy - wielu lat po omawianych wydarzeniach i dobrzej znajomości Włodka, jako człowieka - sądzę, że żadnego takiego, jak zarysowane przez moją koleżankę, niebezpieczeństwa nie było. Jolce chodziło raczej o coś zupełnie innego. Znała i mnie i Włodzimierza i, nie bez racji, przeczuwała, że możemy okazać się dla siebie towarzysko bardzo, ale to bardzo, interesujący, co z kolei mogło zapewnić mi, podczas wesela, godziwą, alternatywną do niewykonalnego dla mnie, z racji dysfunkcji ruchowych, tańczenia, rozrywkę. Kolejnym dowodem na potwierdzenie tezy, że Jolce chodziło głównie o towarzyskie dowartościowanie mojej osoby jest z pewnością to, że w chwili, gdy przyszło do tradycyjnego rzucania welonu, który miały łapać obecne na weselu panny, co z kolei miało być wróżbą rychłego zamążpójścia, Panna Młoda, rzuciła go specjalnie tak, abym to ja go złapałW normalnym trybie nie miałam szansy tego uczynić, nie byłam nawet blisko „miejsca akcji". Ponieważ Włodek był, w tym momencie, jedynym mężczyzną siedzącym blisko mnie, to właśnie on musiał mi go przypiąć, zwyczajnie nie miał innego wyjściCały incydent, w moim naiwnym siedemnastoletnim odbiorze, pogłębił jednak atmosferę, która już przedtem stawała się, przynajmniej dla mnie subiektywnie, lekko erotyzującBiedna Jola nie mogła jednak przewidzieć, na ile GODZIWĄ ROZRYWKĘ zapewni mi... chcąc nie chcą„Akcja welon" miała jednak miejsce dopiero prawie na finał tego wieczoru. Tymczasem jednak wróćmy na moment do chronologii zdarzeń.
Początkowo, jak oczywiście przeważająca część weselników, Włodek po prostu tańczył, zresztą głównie z Zośką, moją przyjaciółką fotografką, ściągniętą tu przede wszystkim dla udokumentowania imprezy. Ja tymczasem zalewałam się szampanem, siedząc w stylowym fotelu i niemniej stylowym wnętrzu warszawskiego klubu lekarza - mama Joli była farmaceutką i takąż właśnie wytworną „tanctaniarnię" załatwiłTylko od czasu do czasu udawałam się do, równie dostojnego, pomieszczenia obok, celem „podżarcia" czegokolwiek, po czym konsekwentnie wracałam na swój „fotelowo - alkoholowy" posterunek.
Wreszcie Zośka - fotografka musiała wracać do swojej roboty. Nie chcąc więc pozostawiać Włodka osamotnionego na środku sali, podprowadziła go, niby mimochodem, w moim kierunku. Kiedy facet wyciągnął do mnie rękę i przestawił się, mówiąc: „miło mi, Włodek", ja - zamiast od razu wymienić swoje imię - najpierw, jak ostatnia kretynka, powiedziałam: „wiem". Istotnie wiedziałam, przecież Jolka opisała mi go bardzo dokładnie, zaledwie parę dni wcześniej, ale On miał przecież o tym nie wiedzieć. Jedynym usprawiedliwieniem mojego głupiego zachowania, oprócz wypitego alkoholu, był fakt, że na sam jego widok, od pierwszego wejrzenia straciłam dla Niego
głowę, i to bynajmniej nie dlatego, żebym się upiłAlkoholu wypiłam akurat tyle, aby wyzbyć się spinających człowieka zahamowań, ale nie tyle, żeby się nie kontrolować, ani - tym bardziej - nie tyle, żeby wszyscy faceci zaczęli wydawać mi się fascynujący. On to zupełnie co innego, zresztą mojej „wpadki" chyba nie zauważył. Grom z jasnego nieba, oślepiająca burza z piorunami i trzęsienie Ziemi - razem wzięte - to wszystko za mało, aby adekwatnie wyrazić to, co wtedy czułam.
Nie tylko ja byłam zresztą „odrobinę porażona". Jego też przestało interesować tańczenie, a nawet jedzenie. Dużo później dowiedziałam się od jego sióstr, że przyszedł z tego wesela, na którym żarcia było znacznie więcej niż mnóstwo, po prostu głodny. Nie interesowało nas bowiem nic poza rozmową. Przyznał, że nigdy nie podejrzewał, iż konwersacja z siedemnastolatką może być aż tak interesującOn dla mnie był interlokutorem wręcz wymarzonym. Mieliśmy koniec lat siedemdziesiątych, komunizm w Polsce zaczynał się chwiać, a ja bardzo lubiłam i, jak na uczennicę, bardzo dobrze znałam, historię, a - głównie za sprawą cudownej nauczycielki z mojego ogólniaka - bardzo intensywnie zaczęłam kibicować zachodzącym w naszym kraju zmianom, a Włodek okazał się być studentem ostatniego roku historii, specjalizującym się w historii najnowszej. Gadaliśmy więc o „obalaniu komuny" tak zwanym „życiu", Heglu i Romanie Dmowskim, Waryńskim, Obozie Wielkiej Polski, Katarzynie II i Józefie Klemensie Piłsudskim. Trochę piliśmy. Ale ja, nad ranem, wiedziałam dokładnie, zakochałam się, jak nigdy przedtem, a miało się okazać, że i PRAWIE NIGDY potem. Póki co przedmiotem moich uczuć był tymczasem jednak nie on sam, ale jego elokwencja, czarujący sposób bycia, a i, szczególnie ekscytująca wiele ówczesnych nastolatek, postawa politycznChociaż, niewątpliwie, oboje byliśmy sobą więcej niż zaciekawieni, to rozstaliśmy się jak ludzie trochę jak ludzie niespełna rozumu, nie wymieniając nawet adresów, ani telefonów.
Przez niemal tydzień nie mogłam sobie znaleźć miejsca, myślałam tylko o tym, jak mogliśmy się rozstać w tak beznadziejny sposóSpytanie Państwa młodych o namiary Włodka nie wchodziło w grę. Po pierwsze fakt, że to ja go szukam, wydawał mi się - wtedy - jakiś taki niehonorowy i nie bardzo chciałam się z nim obnosić, po drugie moi przyjaciele wyjechali w podróż poślubną, a ja - żadną miarą - nie mogłam czekać, tak straszliwie długo, aż wrócą. W intrygę poszukiwawczą wciągnęłam więc, między nami mówiąc, nawet nie pytałam jej o zgodę, Zośkę - fotografkę. Zadzwoniłam mianowicie do mamy Jana i przestawiwszy się powiedziałam, że moja koleżanka Zosia robiła na weselu Jana i Jolanty zdjęciTeraz, wśród wielu innych, ma również fotografie jednego ze szkolnych kolegów Jana, facet miał - zdaje się na imię Włodek, i ponieważ dziewczyna nie wie, co dalej zrobić z indywidualnymi zdjęciami człowieka, prosiła mnie o pomoc w ustaleniu możliwości skontaktowania się z nim. Przemiła, usłużna i, miałam nadzieję, niczego nie podejrzewająca, mama Jana, natychmiast skojarzyła o kogo chodzi i bez wahania, korzystając z „ogólnodomowego" notatnika, podała mi jego numer telefonu i nazwisko.
Zadzwoniłam naturalnie natychmiast po tym, jak tylko, „całej w ukłonach", wszak byłam Jej naprawdę niezwykle wdzięczna, udało mi się zakończyć rozmowę z Janową Rodzicielką. Odebrał ON SAM. Wcale nie zdziwił się, że telefonuję. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wyraźnie czekał na ten telefon. Gdy opowiedziałam, jakich forteli musiałam użyć, aby go odnaleźć, powiedział tylko, że jestem niesamowita i że bardzo dobrze zrobiłam szukając go, bo on też chciał mnie szukać, przemyśliwał jedynie, jak się do tego zabrać. Nie wiadomo do końca, czy należało mu wtedy wierzyć. Ja, w każdym razie, uwierzyłam, bo chciałam. Gdy okazało się, iż - zupełnie przypadkowo - dzwonię w dniu jego urodzin, a on - opacznie - zrozumiał pewne moje słowa jak urodzinowe życzenia, doszłam do wniosku, że to kolejny pozytywny omen i nie prostowałam.
Odkładając słuchawkę, ani ja sama, ani nikt inny, nie mógł przewidzieć, że właśnie zaczęłam siedem kolejnych, emocjonalnie bardzo szczególnych, pięknych i trudnych lat mojego życia.
Przez kolejne osiemdziesiąt cztery miesiące, z formalnie roczną, choć tak naprawdę często przerywaną, przerwą, na odbycie przez niego służby wojskowej, przeżywaliśmy coś dla obydwu stron istotnego i dobrego, choć dla każdego z nas było to zupełnie co innego. Wiele rzeczy robiliśmy odtąd razem. Były to zdarzenia czasem banalne, czasem miłe, czasem dziwne, a często poruszające. To znaczy, zupełnie jak pierwszego wspólnego wieczoru, zresztą jak wtedy prawie wszyscy, dyskutowaliśmy o historii i polityce. Jak już niekoniecznie wszyscy chadzaliśmy razem do kina, teatru, czy na koncerty, jak zdecydowana mniejszość przeprowadzaliśmy naprawdę ciekawe dyskusje o życiu. Czasami ja dostawałam od niego jakieś kwiaty, to znów kiedy indziej, na przykład na swoje trzydzieste urodziny, on dostał ode mnie „po oczach i duszy" bukietem - wcale nie wszystkich w kolorze czerwonym - róż. Bardzo często całowaliśmy się nie tyle, czy też nie wyłącznie, na powitanie, ile raczej dla zwykłej ludzkiej przyjemności, może czasem zabarwionej namiętnością, ale tu - odpowiedzialnie - mogę mówić jedynie za siebie. Nigdy zresztą, nie posunęliśmy się ani o krok dalej w sprawianiu sobie przyjemności. A w każdym razie nie tej cielesnej.
Od początku było jednak w tym układzie coś nierównego. Ja kochałam, on pozwalał się kochać. Bo mimo, iż słowa miłości nigdy wprost między nami nie padły, moim zdaniem, musiał intuicyjnie widzieć przecież, a przy swojej, niewątpliwie „nadprzeciętnej" inteligencji, musiał też zwyczajnie rozumieć, kim dla mnie jest. Ja mimo intelektualnego wyrobienia, jak się okazało, emocjonalna idiotka, byłam wtedy przekonana, że skoro przynajmniej lubi ze mną przebywać i za parę rzeczy z pewnością mnie ceni, to jeśli będę kochała za nas dwoje, zarażę go tą miłością, zupełnie jak grypą. Wierzyłam w swoją moc do tego stopnia, że nawet docierające do mnie informacje o jakichś jego kobietach, ba nawet czasem spotkania z tymi kobietami „twarzą w twarz", zwyczajnie ignorowałam, albo nawet wypierałam ze świadomości. Wydawało mi się, że ja je wszystkie przetrzymam.
Dziś myślę sobie, że - co mam nadzieję jest nieprawdą - należał do sporej grupy mężczyzn, która, niezależnie od wieku i inteligencji, albo istotnie bywa ślepa na, oczywiste dla samych kobiet, manifestacje uczuć i w związku z tym ich nie dostrzega, albo, w co wolę wierzyć, miałam tu do czynienia z sytuacją, w której facet tak bardzo przywiązuje się do wielbiącej go istoty, tak bardzo ją lubi i ceni - choć naturalnie nie kocha - że w poczuciu empatii nie ma sumienia sprawić jej przykrości. Do tych wniosków doszłam jednak dopiero jako osoba zupełnie dorosła.
Wtedy jednak... wtedy „odpuściłam" dopiero, gdy dostałam zaproszenie na jego śluTo znaczy „odpuściłam" w sensie zaprzestania z nim kontaktów. Uczuć, tymczasem, „odpuścić" nie mog