Czas przeszły - Część I
| Książki | 2007-04-10
Danuta Łozińska
Czas przeszły
Część I
Wydanie I, Warszawa 2007
Copyright by Danuta Łozińska 2007
axax1Czas przeszły
Część I
Wydanie I, Warszawa 2007
Copyright by Danuta Łozińska 2007
Przedmowa
„Czas przeszły" to autobiografia mojej matki. Zwięźle napisana, bez silenia się na patos. A przecież to pokolenie polskiej inteligencji, pokolenie „Kolumbów rocznik 20", jest najtragiczniejszym pokoleniem polskiej historii. To pokolenie miało spokojne życie tylko do matury. Danuta Łozińska (Żaczkowska) miała jesienią 1939 roku rozpocząć studia. I rozpoczęła, ale w konspiracji. Studiowała konspiracyjną medycynę. I niemal od początku hitlerowskiej okupacji prowadziła konspiracyjną walkę. W Szarych Szeregach, Związku Walki Zbrojnej, Armii Krajowej, w końcu w Powstaniu Warszawskim. Skończyła się wojna okupiona śmiercią siostry, jej męża i jej dzieci. Poległ pierwszy w życiu narzeczony. Z całego majątku rodziny ocalała jedna mosiężna popielniczka i garstka zdjęć.
Przyszedł rok 1945 z nową, tym razem sowiecką, okupacją. Jej ojciec, Leonard Wawrzyniec Żaczkowski, (płk „Leonard"), jeden z przywódców konspiracyjnego PPS oraz komendant Korpusu Bezpieczeństwa Państwowego (powstańczej policji w walczącej Warszawie), zostaje wkrótce aresztowany. W lipnym procesie, oskarżony o „smarowanie szyn dla niemieckich transportów" i „strzelanie do komunistów" w czasie powstania, został skazany na wiele lat więzienia. W więzieniu omal nie umarł.
Rok 1956, polityczna odwilż i zaczyna się nowa walka, tym razem z pospolitą głupotą komunizmu. Mozolna walka o to, by medycyna była medycyną. Warto pamiętać o takim cichym froncie polskiej inteligencji, froncie walki o to, by dobrze leczono ludzi, by dobrze budowano domy, by w szkole nie uczono głupot, by wychować młode pokolenie na uczciwych ludzi...
Ale historia nie daje pokoleniu mojej matki normalnie spokojnie pożyć. Skończyły się represje wobec ojca (a mojego dziadka), zaczęły wobec syna (czyli wobec mnie). Historia się lubi powtarzać, więc gdy tylko zdałem maturę i rozpocząłem studia, to się zaczęło. Był rok 1968, studencki Marzec, represyjny pobór do wojska, które wówczas niewiele różniło się od więzienia. Minęło parę lat, przyszła wiosna Solidarności a za nią stan wojenny. Ja trafiam do więzienia a mój ojciec, mąż mamy, wylatuje z pracy, niby nie wiadomo za co, ale wiadomo, że za moje zaangażowanie w Solidarności.
I tak w koło Macieju aż do upadku komuny w 1989 roku.
I w takich warunkach, moja mama zdołała zostać profesorem medycyny, być prekursorem neonatologii, przeprowadzić pierwszą w Polsce transfuzję dopłodową i zrobić wiele innych rzeczy. I to jest zadziwiające w życiu tego pokolenia, któremu dane było żyć w wolnej Polsce tylko w dzieciństwie i na starość. To, że w takiej rzeczywistości tak dużo chcieli i mogli.
Moja mama, Danuta Łozińska, w wieku 83 lat nauczyła się pracy na komputerze, a mając 85 lat napisała tę książkę.
Czyta się jak powieść, a przecież to prawdziwe życie.
Krzysztof Łoziński
Czas przeszły,
czyli neonatologia z moim życiem i historią w tle
Medycyna była przypadkiem w moim życiorysie, a stała się głównym nurtem życia.
Bez pokazania, jak zmieniający się świat mnie kształtował, nie można zrozumieć mojej drogi życiowej. Dlatego będę pisać o wojnie, o polityce, jak również o rodzinie i środowisku, w którym żyłam.
Te wspomnienia nie są dziełem literackim, ale niektóre jego fragmenty mogą stanowić drobny szczegół w historii medycyny. Chcę pokazać jak powstawała neonatologia, ta mała specjalność między znanymi potęgami: położnictwem i pediatrią.
DZIECIŃSTWO
Moja matka, Maria Benigna z Kazimierskich Żaczkowska, nigdy nie pracowała zawodowo. Spokojne dzieciństwo. Mama zawsze w domu. Dwie starsze siostry rozgarnięte, a ja gapa i stale choruję. Czy chcecie wiedzieć, jak mnie, przyszłego pediatrę, leczono? Nie było nawet sulfonamidów. Byłam mała, chuda i często chorowałam na gardło, na uszy, na płuca. A tu tylko aspiryna, bańki i rozgrzewające kompresy pod ceratką.
Miałam zapalenie ucha. Wysoka gorączka, wskazania do nakłucia błony bębenkowej. To był zabieg wymagający hospitalizacji. A właśnie zbliżały się święta - Boże Narodzenie, które trzeba spędzić w szpitalu.
Mama przypomniała sobie moje marzenie. To była duża lalka w krakowskim stroju, na wystawie w sklepie na Krakowskim Przedmieściu. Bardzo droga. A ja wpadłam w zachwyt nad tymi koralikami i wstążeczkami i nazwałam ją własnym imieniem Danusia. Dzień przed wyznaczonym terminem oddania mnie do szpitala mama kupiła tę lalkę i posadziła w nogach dziecinnego łóżeczka. Gdy zbudziłam się z gorączkowego snu - efekt był niesłychany. Chyba wzrost ciśnienia krwi spowodował perforację błony bębenkowej. Ropa wypłynęła, do szpitala nie poszłam.
Następne wspomnienie - to gruźlica. Miałam 9 lat i pierwszy rok chodziłam do szkoły, od razu do klasy wstępnej, bo dwie podwstępne zaliczyłam w domu. Dalej byłam córeczką mamusi, a zawieźli mnie do Zakopanego - do sanatorium na Bystrem. Tęskniłam za domem, ale miałam szczęście. Zachorowałam na dyfteryt. Było nas czworo. Jeden chłopiec strasznie charczał - to był krup. Ta czwórka ciężko chorych dzieciaków została przewieziona do szpitala na Gubałówkę saniami i nikt się temu nie dziwił. Oczywiście mama przyjechała i resztę kuracji odbyłam w prywatnym pensjonacie. Wyzdrowiałam na tym leczeniu powietrzem, ale wciąż byłam niejadek. Nigdy nie czułam głodu i nie lubiłam nawet słodyczy.
Chodziłam dalej do szkoły. Z Powiśla z Browarnej szło się zawsze piechotą pod górkę do Śródmieścia. Były to wędrówki gromadne, moje siostry i ich koleżanki - wesołe towarzystwo. Z siostrami żyłam zgodnie, a najstarsza z nas, Marychna, była dla mnie przychylna i opiekuńcza. W szkole bywało różnie. Jak było coś ciekawego, to szło mi świetnie, a nudne zajęcia lekceważyłam. Najwięcej kłopotów miałam z ortografią i mam je do dziś.
Ale szkoła to nie tylko nauka. Zapisałam się do zuchów. Podobały mi się harcerki. Harcerką zostałam więc automatycznie. Ale zapowiedziano mi, że na wycieczki jeździć nie będę. To było niebezpieczne. Gdy miałam 13 lat zaczęłam przełamywać to tabu i zapragnęłam pojechać na obóz harcerski.
Zgroza. Na to musi zgodzić się lekarz. To był dobry pediatra. Stwierdził, że to świetny pomysł. Tak więc ruszyłam, z plecakiem pełnym ciepłego ubrania, do Zaleszczyk. To najcieplejsza miejscowość w Polsce. Tam były jedyne nasze winnice.
W niedzielę powędrowałyśmy do kościoła. Był straszny upał. A my przez las, przez górki, przez las, trochę błądziłyśmy. Dobrnęłyśmy do kościoła po nabożeństwie. Więc odpoczynek i trzeba coś zjeść. Suchy prowiant. Kawał kiełbasy w rękę, czekolada z dużego bloku Wedla i pyszna woda z głębokiej studni. I jaka ta kiełbasa dobra! Dlaczego w domu karmiono mnie taką kiepską szynką, a kiełbasy mi nigdy nie dali? Odkryłam głód. Obozy harcerskie powtarzały się co rok, ale nie były to jedyne wakacje. Wakacyjne wspomnienia z dzieciństwa zasługują na uwagę.
Najlepiej było u cioci Maniuty w folwarku Brzozowa, w majątku Sobieszyn. Tam była rolnicza szkoła zawodowa z internatem i wzorowe gospodarstwo rolne. To fundacja hrabiego Kickiego. Mąż mojej ciotki, Ludwik Szmyth, wykładał ogrodnictwo. Pochodził z Austrii, tam kończył studia i miał dużo fachowej literatury. A dla mnie przy stole było krzesło z podłożonymi trzema grubymi książkami, bo byłam bardzo mała. Wróżono mi więc, że będę uczoną, bo ta wiedza musi do mnie przeniknąć. A zasłużyłam już na uznanie, bo czytając w elementarzu, że „ kaczuszka się zestrachała", przeczytałam to poprawniej.
Moi wujostwo to było bezdzietne małżeństwo. Ciocia, wspaniała gospodyni, była szczęśliwa, gdy miała dużo gości. Zapraszali więc liczną rodzinę na wakacje i różne święta. Jeździłam tam od wczesnego dzieciństwa.
Czasem przywoziliśmy im różne prezenty. Pamiętam lampę naftową ze wspaniałym abażurem, a zwłaszcza radio. Tam usłyszałam po raz pierwszy radiowy głos przez słuchawki. To było radio na igłę z kryształkiem.
Przed świętami ciocia zaganiała dzieciaki do roboty przy wypiekach. Kazała kręcić przez maszynkę mak do strucli aż siedem razy. Trochę to skracaliśmy. Ciocia nie lubiła grymasów przy jedzeniu. Najbardziej pilnowała Witka mojego kuzynka, a on, żeby uniknąć picia kakao, podlewał nim róże za oknem w stołowym pokoju. Ale one rosły!
Cała Brzozowa pełna była dzieciaków i młodzieży. To było wspaniałe życie w wielkim ogrodzie i jeszcze większej beztrosce. W takim świecie dorośleliśmy powoli. Marychna, starsza ode mnie o sześć lat, tam poznała przyszłego męża.
Ale nic nie trwa wiecznie. Fundacja Sobieszyn stopniowo upadała. Najpierw zamknięto szkołę i opustoszała Brzozowa. W Sobieszynie była jeszcze doświadczalna stacja rolnicza.
W 1933 r. Marychna zdała maturę i wkrótce wyszła za mąż za inżyniera rolnika, Józefa Ponikiewskiego. Pracował on w tej doświadczalnej stacji w Sobieszynie. Jeździliśmy do nich jeszcze latem, ale był to już inny Sobieszyn. Były jeszcze stawy rybne między pałacem a łąką nad Wieprzem, no i ta stacja doświadczalna, a także znacznie mniejsze grono znajomych. Bankructwo tej fundacji pogłębiało się i trzeba było Sobieszyn opuścić.
Ale chcę jeszcze wspomnieć o jednych wakacjach. W 1938 r. pojechałam z Marychną i jej trzyletnim synkiem Sławkiem do rodzinnego domu jej męża, gdzie gospodarował jego brat. Były tam dwie wsie o nazwie Ponikiewki. Ponikiewki Duże - to wieś szlachecka. Domy w dużej odległości, drewniane, ale zadbane. I dobrze prowadzona gospodarka. Ponikiewki Małe to skromna wioska chłopska.W tych dużych mieszkali Ponikiwscy. Poznałam tych ludzi. Dzieci w moim wieku były na wakacjach w domu, ale przez resztę roku w szkole z internatem w Pułtusku. Otrzymały dobre wykształcenie. A tu było wiejskie życie. Radio na słuchawki i zajęcia domowe.
Sławek czuł się tam świetnie, był gospodarzem. Wyszedł na podwórze i mówi: „niech Ciborowski zaprzęga, jedziemy w pole". Ta jazda drabiniastym wozem, a potem nawet na sianie - to były atrakcje.
Czy był to sen, czy legenda? Wojna zrównała wszystko z ziemią. To koniec mojego dzieciństwa.
Musiałam się zmienić, żeby przeżyć i przezwyciężyć otaczające mnie zło.
NA PROGU DOROSŁEGO ŻYCIA
Ostatnie lata szkolne spędziłam też na Powiślu, ale już bardziej luksusowym. To był dom na ulicy Czerwonego Krzyża, w sąsiedztwie teatru Ateneum. Mieszkała tam już cała nasza rodzina, z Marychną, jej mężem i małym Sławkiem. I żyło się wygodnie. To miało być tymczasowo, bo rolnik musi być na wsi. Oni zamierzali kupić ziemię i żyć u siebie. Na razie była praca w Warszawskiej Izbie Rolniczej.
A ja zbliżałam się do końca szkoły. W maju 1939 r. zdałam maturę. Matura poszła gładko, choć podejrzewałam, że poprawiono mi błąd ortograficzny. W tych czasach równało się to z dwóją z polskiego. Ustny zdawałam ostatnia, bo uznano, że nie jestem najgłupsza i zachowano mnie jako rezerwę, gdyby przyszła wizytacja z kuratorium. To była dobra szkoła, ale prywatna - Haliny Gepnerówny.
Gdy zmęczone wyszłyśmy całą grupą na ulicę Moniuszki, któraś krzyknęła: ,,ścigamy się - do tego drzewa na placu Napoleona - przed pocztą". Dopadłyśmy celu, a ktoś zapytał, z jakiej okazji takie wyścigi. ,,Zdałyśmy maturę, jesteśmy dorosłe, koniec budy".
Więc zmieniamy styl życia. Poszliśmy z grupą znajomych na pierwszy i jedyny prawdziwy dancing do klubu Wioślarskiego za mostem Poniatowskiego. Bawiliśmy się wesoło, tańczyliśmy. Miałam sukienkę w kwiaty z francuskiego jedwabiu. I podszedł do nas dorosły pan, pytając, czy może z którąś z pań zatańczyć. O dziwo, wybrał mnie, choć wyglądałam jak niewyrośnięty podlotek. Ten wybór nie był przypadkowy. To członkowie klubu chcieli się dowiedzieć, jak taki kwiatuszek trafił na dorosłą zabawę.
Było to pyszne życie. Marta Chałupczyńska prowadzała mnie i Krysię Poddębską na konkursy hippiczne do Łazienek. Ona kochała konie - ziemianka. Miałam pierwszy dorosły kapelusz, z białego filcu z kolorową wstążką.
Pojechałyśmy na obóz harcerski nad słynne jezioro Świteź. To był rezerwat, ale bardzo mały. Obóz oczywiście poza nim, ale gary szorowało się w tym jeziorze. Zwiedzałyśmy Wilno.
A po powrocie kurs przygotowawczy do egzaminu na Politechnikę Warszawską. We trzy - z Martą i Krysią zdawałyśmy na chemię, taką przemysłową, żeby nie uczyć w szkole. Byłyśmy nowoczesne.
Ostatnie dni sierpnia nerwowe. Brat Krysi dostał wezwanie do wojska. Czy naprawdę będzie wojna?
„Dnia pierwszego września roku pamiętnego wróg napadł na Polskę z nieba wysokiego."
O piątej rano spadły pierwsze bomby na Warszawę. Gdzieś na Kole - zawalony dom. Zginęli ludzie. Ale to nie znaczy, że nie będziemy się uczyć. Złożyłyśmy papiery na tej Politechnice. Odebrałam maturę po kilku miesiącach. Spłonęła dopiero w Powstaniu Warszawskim.
WOJNA
A wojna trwa. Frontu jeszcze nie widać, wiadomości skąpe. Codziennie alarmy lotnicze i bombardowanie. Zmobilizowano starsze harcerki. Chodzę na zbiórki w PCK, ale nic się nie dzieje. Szyjemy bandaże ze starych prześcieradeł i gadamy. Jest tu zespół z kilku szkół z zimowego obozu w Zubsuchej. Jest z nami Włoszka, Mima, córka dyplomaty, chodzi do szkoły w Warszawie. Opowiada nam ponownie, tak jak zimą, o Mussolinim. To jej umiłowany Ducze. On nie pozwoli Niemcom zająć Polski.
Piątego dnia zaczyna się ewakuacja państwowych urzędów. W nocy ma wyjechać moja siostra Saba, bo pracuje w Urzędzie Emerytalnym. Rodzinna narada postanawia, że wyjedzie z nią mama i Marychna, bo jej mały synek jest u przyjaciół w Sobieszynie i trzeba do niego pojechać. Szwagier czeka na powołanie do wojska, a ojciec nie chce, żebym z nim została, bo nie wiadomo, co będzie. Mam więc również wyjechać. Pytam, co robić, moje harcerskie władze. Nie jestem pełnoletnia i mam słuchać rodziców.
Nerwowe pakowanie walizek i wyjazd w nocy państwowym pociągiem. Jedziemy z całą grupą z tego urzędu. Oni przewożą dokumenty. Mają pracować w innym mieście. Rano, na stacji Czeremcha, nalot. Zbombardowali wagon z amunicją i straszna strzelanina nie ma końca. Leżymy w lasku przy torach. Aby nie widzieć samolotów i bomb, trzeba tylko zamknąć oczy. Pociąg dalej nie pojedzie.
I tak zaczyna się tułaczka, jakimiś furkami, z noclegami po wsiach. Młodzi mężczyźni szukają punktów werbunkowych, bez rezultatu. Jedziemy stale w kierunku wschodniej granicy i docieramy do jakiejś ukraińskiej wioski. Ja z siostrą dostałyśmy lokum u Czeszki w jednoizbowej chacie. Ona nas ostrzega, że Ukraińcy nieżyczliwi i daje talerz cienkiej zupki, w którą wpadają roje much. Jestem tak głodna, że wyławiam je łyżką i jem dalej.
W szkole jest radio. Nadają komunikaty. Warszawa oblężona, broni się. I straszna wieść- do wioski wkroczyła armia sowiecka.
Biegiem do tej szkoły. Rosyjski żołnierz ściąga taki mały szyld z polskim orłem i depcze go. Rozpacz i ogarniająca mnie nienawiść. Nie znałam przedtem takich uczuć, mój świat się zawalił.
Tu jest niebezpiecznie. Małą już grupą wędrujemy piechotą, trochę furką, do naszego celu. To Łuck. Dostajemy lokum w nowym osiedlu domków jednorodzinnych dla urzędników państwowych Mamy pokój z jednym meblem - to tapczan bez pościeli. Ale jest woda, światło, łazienka - czyli komfort. A w mieście pełno ruskiego wojska. Wiadomości straszne. Podobno nasz rząd uciekł do Rumunii. Warszawa skapitulowała. Koniec. Ale w mieście ktoś rządzi. Dostajemy kartki na żywność. Pieniądze mało warte.
Jest 24 września. Tu obchodzę moje osiemnaste urodziny. Jestem pełnoletnia. Saba dostała mięso na kartki i zrobiła urodzinowy obiad. Mielone kotlety z marchewką. Nie lubiłam tego w domu, ale to bardzo dobre.
Koleżanki Saby powędrowały do Lwowa, a my czekamy. Nasz cel - to powrót do domu. Mają być jakieś transporty do części kraju zajętej przez Niemców. Składamy podanie w magistracie i na początku października otrzymałyśmy coś ni to bilet, ni to paszport. W nim jedyne słowo w nieznanym alfabecie. Podobno to nasze nazwisko.
Zaczyna się powrót. Początek komfortowy, bo w wagonach dla ludzi, oczywiście na stojąco. Szybko się to kończy. Przesiadka w Równym. To mała stacyjka i tłum ludzi pod gołym niebem. Czekamy długo. Jest noc. Bardzo zimno, pada śnieg. Mamy tylko letnie płaszcze. I jest nasz pociąg. Odkryte wagony towarowe po węglu. Ani usiąść, ani oprzeć się o węglową ścianę. Śnieg stale pada. Częste postoje, nie na stacjach, nikt nie wsiada, nikt nie wysiada. Jesteśmy przewożonym towarem. Nie wiemy nawet, dokąd jedziemy naprawdę.
Gdy rozwidniło się, zaczynamy mijać pociągi w drugą stronę. W oknach stłoczeni ludzie. To Żydzi uciekają do Rosji. A my, do kogo? My do domu. Czy jest jeszcze dom? Wreszcie docieramy do Brześcia Nad Bugiem. Tu jest nowa granica. Boimy się Niemców. Kazano wysiadać. Przemarsz przed szpalerem niemieckich żołnierzy, którzy tylko patrzą. Żadnych formalności. I wreszcie poczekalnia dworca. Dają nam po talerzu gorącej zupy, kartoflanka z kluskami - pyszna, tu jest chyba jeszcze Polska.
Znów pociąg osobowy i jesteśmy w Mińsku Mazowieckim. Nocleg w żydowskim hoteliku i furką do Warszawy. Dziesiątego października jesteśmy na przedmieściach Pragi. Furka dalej nie pojedzie. Walizki w rękę i marsz do domu. Mam krwawiące otarcie nad piętą, ból przy każdym kroku. To nic, bo idę do domu? Most Poniatowskiego dziurawy, ale stoi, można przejść. Są połamane schody na Wybrzeże Kościuszkowskie i widać - jest dom. Klucz obraca się gładko w wejściu na frontowe schody. Mieszkanie całe, a w nim żywy ojciec. Szyb w oknach prawie nie ma, zimno. Ale mogę spać we własnym łóżku, w czystej pościeli. Jestem prawie szczęśliwa.
Nasza rodzina zaczyna wracać. Jesteśmy wszyscy cali. Ale Warszawa jest inna, wojenna. Ulice zasypane gruzem, masa zawalonych domów. Na każdej niemal ulicy groby. Jest bardzo wczesna zima. Szyb nie ma w oknach i w mieście. Braki łatamy dyktą. To nic, że wodę nosi się z Wisły, że pieniądze bez wartości, że banki zamknięte i nikt nie ma pracy. To trzeba tylko przetrwać. Na wiosnę francuska ofensywa ruszy i przegonią Niemców. Byle do wiosny!
Miasto stopniowo ożywa. To jest podwójne życie: to zwykłe - chleb i woda, napalić w piecu. I to ważniejsze - polskie życie.
Nasz dom jest w centrum miasta - róg Wybrzeża Kościuszkowskiego i ulicy Czerwonego Krzyża. Na drugim rogu teatr Ateneum. Ten dom ma zalety. Duże mieszkania, mało lokatorów i dwa wejścia. Frontowe wprost z ulicy, omija dozorcę. Duże mieszkanie może gromadzić wybranych gości i gromadzi ich. Są dwa nurty - dorosły i młodzieżowy. Ojciec socjalista (nie mylić z komunistami) ma powiązania partyjne, a ja harcerka. Te dwa nurty będą trwać do końca wojny, a nawet dłużej. Bo to jest Polska.
Otrzymuję polecenie od harcmistrzyni Janiny Tworkowskiej, opiekunki szkolnej drużyny harcerskiej, zorganizowania podziemnej XI ŻDHP imienia Zawiszy Czarnego. Tej drużyny, do której należałam w szkole Haliny Gepnerówny. Ale gdzie jest ta szkoła? Wszystkie gimnazja zamknięte. Gdzie jest Halina Gepnerówna? To grób pod tym drzewem przed pocztą na placu Napoleona. Też musi poczekać do wiosny.
Powoli odszukuję szkolne harcerki i zaczyna się organizowanie małych, nielicznych zastępów, Chodzę do hufca po wskazówki dla tej działalności.
Wiosną 40-ego roku zostam skierowana na przeszkolenie sanitarne do kliniki chirurgii w szpitalu Dzieciątka Jezus. Mam oficjalną przepustkę jako pomocniczy personel sanitarny. Asystuję przy opatrunkach na sali zabiegowej. Uczę się zasad higieny, a zwłaszcza bandażowania. Już nie mdleję na widok krwi. To duży postęp. Podoba mi się ta opiekuńcza rola wobec chorych. Trwa to kilka tygodni.
Już wcześniej uczestniczyłam w tym drugim nurcie - konspiracji dorosłych. Mój ojciec (Leonard Wawrzyniec Żaczkowski), w swych kontaktach politycznych używa mnie do przekazywania wiadomości. A wszystko tajne. Nazwisko lub adres zapamiętać, a po tym zapomnieć. Więc ćwiczę. Idę do magistratu do pana o trudnym nazwisku. Trzeba kojarzyć - od żmii i od budowli. W dużej sali za ladą są urzędnicy. Mówię, że chcę rozmawiać z panem Żmigmachowskim. Zdziwienie, takiego tu nie ma. Ale po głośnym wywołaniu tego nazwiska podchodzi do mnie młody człowiek i mówi: Żmigrodzki jestem.
Do brata Krysi przyszedł ktoś nieznajomy z ostrzeżeniem, że jest na liście do aresztowania. Radzi, żeby się ukrył, ale on nie chce. Był studentem na Politechnice w Gdańsku i wyrzucili go, jak innych Polaków, pod koniec roku. Ale nie występował przeciw Niemcom, niczego mu nie udowodnią. Nie czekał długo, wylądował w kamieniołomach.
Pierwszy konspiracyjny zjazd przywódców PPS WRN odbył się u nas w domu. To tylko kilkanaście osób, ale należało zachować najwyższą ostrożność. Saba i ja stanowiłyśmy obsługę wejść i zaplecze kulinarne. Było prawdziwe jedzenie ze sklepu dla Niemców. Jak są pieniądze i znajomości, można tam kupić wszystko. Była prawdziwa herbata z cytryną.
Kogo z uczestników zapamiętałam? Była pani Joanna z naszego domu i znajomi ojca. Był Biadas, Zaremba i Cyrankiewicz z Krakowa, jeszcze przed Oświęcimiem. Ale tylko on przeszedł do komunistów. Najważniejszy to ich przywódca, Pużak, ten z procesu Szesnastu, ale to było później.
(Jednak przypomnę ten Proces Szesnastu w 1945 roku. Okupacyjne władze zaprosiły do Moskwy podziemny Rząd Polski, obiecując porozumienie. Aresztowano wszystkich. Pużak zmarł w polskim więzieniu).
Zjazd odbył się bez zakłóceń.
Pojawia się coraz więcej tajnych gazetek. To jedyne źródło informacji. Radio kazali oddać, więc spaliliśmy. Kara śmierci za radio w domu. To też przetrwamy.
Wczesną wiosną miałam przygodę uliczną i tylko naiwności i braku wiedzy zawdzięczam życie. Jechałam tramwajem Alejami Jerozolimskimi z teczką pełną nielegalnej bibuły, oczywiście od ojca. Miałam to dostarczyć znajomym ludziom. Wysiadam, jak przewidziałam, przy Marszałkowskiej, ale tu się coś dzieje. Szpaler umundurowanych Niemców blokuje przejście na drugą stronę ulicy. Stoi jakaś ciężarówka przykryta budą i ludzie do niej wsiadają. Ale ja nie chcę jechać dalej, bo idę do domu po drugiej stronie ulicy. Nie znam niemieckiego, ale podchodzę do tych żołnierzy i pokazuję ręką, że chcę przejść. I przepuścili mnie. Może wyglądałam jak głupi dzieciak. Dzwonię do drzwi tych znajomych, a oni przerażeni. Pokazują mi przez okno, jak Niemcy pakują do bud tych ludzi. A ja myślałam, że to awaria tramwajowa i oni zapewniają dalszy transport. To nowe zjawisko, którego nie znałam, bo jest dopiero 1940 rok. A później refren ulicznej piosenki znać będą wszyscy
„Siekiera motyka piłka szklanka
W nocy nalot, w dzień łapanka."
Ostatnie wojenne wspomnienie z tego domu - to powielacz. Powielałyśmy z Sabą podziemną prasę - Robotnik. Ten powielacz był bardzo duży i głośny. Umieszczono go w narożnym pokoju nad wejściowym holem. Trochę go słychać na schodach, ale tam chodzi mało ludzi, więc ten turkot pewno nikogo nie zainteresuje. A jest to wielki gruchot, nie da się upchnąć w żadnym meblu. Stoi na stole przykryty prześcieradłem. Nie wpuszczamy tam gości i spokój. Ale przygoda z powielaczem była. Otóż ten pokój miał trzy okna, na pierwszym piętrze, na narożnej, półkolistej ścianie. Takie półkole, jak na teatrze Ateneum. Było już lato, okna otwarte, a my z Sabą w domu. I nagle walenie do tych frontowych drzwi. To trzech umundurowanych Niemców. Coś krzyczą, trzeba otworzyć. Strach. A oni wchodzą bez namysłu do naszego mieszkania i do tego pokoju. Zgroza, to koniec. Ale nie dziwi ich ten przykryty prześcieradłem grat. Wywieszają za tymi oknami transparent. To drogowskaz, bo właśnie nadciąga kolumna wojska i ma skręcić w naszą ulicę. Zdjęli to już bez naszego udziału. Żyjemy dalej. Nie umiałyśmy jeszcze odróżniać Wehrmachtu od SS.
W maju 1940 roku jestem na jakiejś śródmiejskiej ulicy i słyszę gazeciarza: - Dodatek nadzwyczajny! - jak przed wojną. To niemiecka gadzinówka dla Polaków. Odzywa się również głos z polskojęzycznej szczekaczki. Paryż padł. Francja skapitulowała. To chyba koniec wojny. Czy Anglicy mogą ze swojej wyspy pokonać Niemców? To chyba niemożliwe. Warszawska ulica płacze, a ja razem z nią.
Ale wojna trwa. Bieda zagląda nam w oczy coraz bardziej. Musimy opuścić nasze mieszkanie, bo nie ma pieniędzy na wysoką opłatę. Pracuje tylko mąż Marychny w Izbie Rolniczej i dostaje jakieś mizerne grosze. Oni już się przenieśli na Żoliborz do mniejszego mieszkania.
Ale nasza czwórka też ma szczęście. Dostaliśmy mieszkanie na okres wojny, bo właściciel willi przy Forcie Mokotowskim jest w niewoli. To piękne lokum. Ale komunikacja z centrum miasta bardzo zła. Niemcy zlikwidowali autobusy, bo oszczędzają paliwo. Jest pętla tramwajowa przy Rakowieckiej. Ale do niej pół godziny drogi przez pola. Latem to problem do pokonania. Ale zimą, przy godzinie policyjnej i braku oświetlenia, to trudne. Ja zawsze bałam się ciemności.
Przed południem chodziłam na zbiórki harcerskie. Spotykam tam Krysię. Ona prosi, żeby napisać list, do tego brata, co nie chciał się ukryć. On jest w obozie w Mauthausen. Pyta o przyjaciół. Odstępują nam jedną kolejkę. Listy można pisać raz w miesiącu. To była bardzo trudna praca. Pisałyśmy razem z Sabą. Treść tylko w domysłach. Co pisać? Smutno nie można i wesoło nie można. Otrzymałyśmy zwrot. Bez żadnego stempla, czy adnotacji. Widać, że list nie był otwierany. Na odwrocie, w rogu, cienki napis ołówkiem. Tylko mały krzyżyk i data. Nic Krysi nie mówię, czekam. Nie mogę popełnić błędu. To nie jest urzędowe zawiadomienie o śmierci. Niemcy takich wieści nie przysyłają. Człowiek był, człowieka nie ma i tyle. To ja muszę oddać list rodzinie.
Gdy teraz chodzę na Powązki odwiedzić rodzinne groby, mijam alejkę, na brzegu której jest grób rodziny Poddębskich. Matka Krysi zmarła w wieku 102 lat. I dwie symboliczne tablice - na obu Henryk Poddębski, ojciec - fotograf Warszawy, zginął w czasie powstania, gdy poszedł robić historyczną dokumentację. I syn - zmarł w Mauthausen. Data z tego listu. To historia tej rodziny. Historia mojej rodziny jest inna. Inne okoliczności, skutek taki sam. W końcu wszyscy spotkamy się na Powązkach.
A u nas znów przeprowadzka. Musimy opuścić kolejne mieszkanie.
Przenosimy się do siostry na Żoliborz. Zaczyna się wojenna ciasnota - trzy pokoje i siedem osób. Warszawa jest miastem wciąż niszczonym. Stale jest bombardowana. Jak skończyli Niemcy, to zaczęli nasi. Różnica tylko w stylu nalotów, Niemcy w dzień, a Alianci w nocy z lampionami na niebie.
Pracujemy z Sabą w fabryce konserw na Pradze. To lekka praca fizyczna, ale ogłupiająca. Przez 8 godzin pakowanie sztucznego miodu lub marmolady z buraków. Ale coś płacą i są paczki z tę żywnością.
Znów zmiana, bo Saba dostała pożyczkę z magistratu na otwarcie straganu za Żelazną Bramą. Jesteśmy straganiarkami, handlujemy konfekcją damską. Kupuje się to od Żydów z Getta. Przez pewien czas gmach sądów na Lesznie był dostępny z obu stron: dla Żydów od Getta, a dla nas od Leszna. Był tam nie tylko handel, ale i przemycanie żywności, czasem nielegalne przejścia. Niemcy robili tam własne interesy. A na bazarze bywały chwile grozy, gdy Niemiec gonił i bił żydowskie dziecko. Ale towarzystwo było dobre. Sąsiedni stragan miała magister filozofii. Nasz stragan był moją skrzynką pocztową dla harcerstwa i konspiracji. Ojciec miał swoją polityczną bazę w gmachu Związku Handlowców na Siennej, a po włączeniu jej do getta, na Złotej. Tam odbył się drugi zjazd PPS WRN i my z Sabą stanowiłyśmy znów jego obsługę.
Na rozkaz harcerskich władz przekazałam prowadzenie drużyny Krysi Bańkowskiej i mianowano mnie hufcową Hufca Grzybów. Nie zajmowało to dużo czasu. Przed Bożym Narodzeniem pracowałyśmy nawet dla zarobku. Robiłam rękawiczki na drutach z kolorowym haftem. Na cele społeczne szyłyśmy podeszwy do letnich butów, z plecionego sznurka. To wojenna nędza. Latem bywały sporadyczne zajęcia, jak wyprawa do lasu w Leśnej Podkowie z oficerem łączności i ćwiczenia z mapą. Młodsze harcerki stale piszą na domach polskie hasła i znak Polski Walczącej. Składamy kwiaty w dniach ważnych rocznic w wybranych miejscach. Nic istotnego się nie dzieje.
PRZEŁOM - LATA 1941 - 1942
Jest przełom w wojnie, bo Niemcy atakują Rosję. Przewidujemy, że skończą jak Napoleon. Jest również przełom w moim życiu. Ze straganiarki zmieniłam się w studentkę, a z harcerki w żołnierza Armii Krajowej. Te dwie role będą trwać w moim życiu aż do końca wojny. Ale po kolei.
W Warszawie otwarto tajną, nielegalną Medycynę. Nazywał się ten twór Prywatna Szkoła Zawodowa dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego dr Jana Zaorskiego. Mieścił się w jedynym wydzielonym budynku Uniwersytetu Warszawskiego. To było dla mnie niepojęte. Uniwersytet jest zajęty przez Niemców. Widziałam, jak palili książki przed gmachem biblioteki. A tu, przez lewą furtę w uniwersyteckiej bramie, wejście, oddzielone drutem kolczastym, prowadzi do tej szkoły. W Śródmieściu, na Krakowskim Przedmieściu - to naprawdę cud. Tę zagadkę poznałam dopiero po wojnie. Dr Zaorski miał prywatną szkołę masażu i pozwolono mu na dalsze jej prowadzenie. Musiał znaleźć lokal na szkołę. Załatwił to z odwagą, a nawet prowokacyjnie. Ten budynek miał zburzoną frontową ścianę i dlatego Niemcy nie chcąc jej odbudować, wydzielili go z Uniwersytetu. Zaorski wystąpił do władz miasta o pozwolenie na odbudowę gmachu przy Krakowskim Przedmieściu 28 na lokal dla szkoły. I pozwolili. To była zbiorowa działalność profesorów i innych Polaków.
Wiadomość o tej szkole przyniosła Marychna i ona namówiła mnie na medycynę. Nigdy tego nie projektowałam.
Przyjęcia do tej zawodówki były bez egzaminów, ale wymagano matury i przydawała się protekcja. Potrzebna była gwarancja, że nikt nie będzie donosił Niemcom. Dostałam opinię od prof. Lotha i zostałam studentką.
A więc przechodzę co dzień przez tę furtkę Uniwersytetu, dumna jak paw, a za drutami żołnierz Wehrmachtu z karabinem. Sala wykładowa jest piętrowa, co robi na mnie wrażenie, bo przypomina ten przedwojenny kurs na Politechnice. Czy tym razem będzie to coś bardziej trwałego?
Po kilku dniach mamy już dość stałe miejsca. Ja po lewej stronie jakiś piąty rząd od dołu. Pierwsza znajomość to Krysia Kwiecińska, pogodna blondynka, co wzbudzało sympatię. Była też Irka Oziembska, Wala Stępień, Irka Dąbkowska i Hanka Tańska. Niżej Róża Nowotna, Zosia Truchanowicz i Janek Walc. Było też trzech przyjaciół - stale Zbyszek Szreniawski, a z doskoku - Zbyszek Zawadzki i Andrzej Czerwonka.
Pierwsze wykłady zachwycają mnie, choć niektóre trudne. Brak materiałów pomocniczych, ani książek, ani skryptów. Niezapomniane wykłady profesora Czubalskiego z fizjologii. Demonstracje pracy serca i krążenia. Woźny Feliks pompuje i woda leci. Feliks nie pompuje i nie leci. Jak mówił Feliks: ,,Ja i pan profesor uczymy medycyny".
W ciągu półrocza zaliczamy pierwszy rok studiów. Pojawiają się jakieś kości i czaszki i krążą nieliczne atlasy z anatomii, które przekazywane są jak skarb. Ale brak dla wszystkich studentów ćwiczeń z anatomii. Chodzę na sekcje do szpitala Przemienienia Pańskiego, ale na to jest mało czasu. Te sekcje wykonuje i objaśnia nam dr Dąbrowska. Raz wszystkie stoły zajęte były trupami Niemców ze wschodniego frontu. Poza ranami mieli rozległe odmrożenia nóg. Przy tych sekcjach byli niemieccy lekarze w mundurach. Nie zwracali uwagi na ten tłumek młodzieży.
Były ćwiczenia laboratoryjne z chemii i ciekawe zajęcia z histologii. Oglądaliśmy preparaty różnych narządów pod mikroskopem i z tego był egzamin.
Ale przede wszystkim był zapał młodzieży i życzliwość profesorów. To była pseudokonspiracyjna medyczna rodzina.
Przed wakacjami zdałam większość egzaminów. Pamiętam egzamin z fizyki, bo był publiczny. Ja miałam w szkole wspaniałego nauczyciela Zaksa i zdolności do przedmiotów ścisłych, matematycznych. A na tym egzaminie siedzieliśmy przy dużym stole, na środku prof. Kapuściński. Przesuwaliśmy się kolejno o jedno miejsce, ale słychać było wszystko. Niektóre koleżanki mówiły straszne głupstwa. Toteż na korytarzu grupa chłopców zakładała się - którą obleją. Typowano mnie. Zdałam na 5. A więc byłam dobrym partnerem do nauki.
Od początku nie uczyłam się z wybraną Krysią, tylko ze Zbyszkiem Szreniawskim. To on mnie wybrał. Byliśmy młodzi. Do chemii organicznej uczyliśmy się już w trójkę. Dołączył do nas Ryszard Sułkowski. Miał bardzo dobre notatki. Ta nauka ze Zbyszkiem to połowa nauki, a połowa flirtu. Zbyszek poprosił mnie, żebym pożyczyła notatki od Ryśka. Kto mógł przypuszczać, że taki drobiazg przyczyni się do tragedii. Ale wojna jest nieprzewidywalna. Ten ciężar bezradnej odpowiedzialności czuję do dziś. Bo ja pożyczyłam te notatki niby dla siebie i dałam Zbyszkowi. Rysiek kręcił się blisko nas, ale to ja byłam magnesem. W notatkach była kartka z jakimś sentymentalnym wierszem. Zbyszek przepisał trochę tej chemii i oddał mi szybko mówiąc, że mu wstyd, bo ten wiersz był dla mnie. No cóż, niby drobiazg, ale od tego zaczęła się nauka we troje. Zbyszek wprowadził Ryśka w moje życie, do mojego domu. Chemię organiczną zdawaliśmy już razem i poszło bardzo dobrze.
Egzamin z anatomii przełożyłam na drugi termin, po wakacjach. Anatomii uczył nas prof. Różycki, który przed wojną wykładał w Poznaniu anatomię topograficzną. Dlatego miał zwyczaj pytać o zależności przestrzenne różnych narządów. Kazał rysować na tablicy np. przekrój mózgu przechodzący przez 2 jądra i zaznaczyć, jakie szlaki nerwowe będą się tam znajdować. To było dla studenta prawie niemożliwe. Ten egzamin był w pokoju na najwyższym piętrze naszego gmachu. Na schodach, na półpiętrze, grupa studentów czekała na swoją kolej. Weszłam pierwsza, a on kazał zawołać drugą osobę, co zrobiłam natychmiast. Ale nasz profesor był szybszy. Wybiegł wołając: „nikt się nie zgłosił, egzamin skończony". Biegł po dwa schodki, a ja za nim. Dogoniłam go i zawołałam: „Panie profesorze, ja się zgłosiłam". Ta moja bezczelność poskutkowała. Wracamy na górę. Koledzy uznali, że nigdy tej anatomii nie zaliczę. Było jakieś rysowanie na tablicy i rzucanie w górę kostki nadgarstka z pytaniem, która to i czy lewa, czy prawa. Na to odpowiedziałam poprawnie. Woźny szykował kości na egzamin i musiał z czegoś żyć. Wiedział to i profesor i my. Zdałam na 3. Na koniec bardzo pochlebna ocena mojej osoby - nadaję się na kosmetyczkę. Chłopcy oceniani byli według stopni wojskowych. Najczęściej na kaprala.
A teraz o konspiracji. Związek Walki Zbrojnej przekształcił się w Armię Krajową. Wcielono do niej starsze harcerki. Składamy przysięgę wojskową. I przyszła do nas jakaś dziewczyna - Katarzyna. Jest duża, ostra i uczy nas musztry. Maszerujemy w kilka osób przez dwa pokoje mieszkania Bańkowskich. Zwrot w prawo i w lewo. Farsa.. Ale to było tylko raz.
Jesteśmy w Łączności. Pojawiają się jakiś obowiązki. Znów coś się przenosi, przekazuje wiadomości. I mamy władzę. To studentka przedwojennej medycyny - „Joanna" Janina Zaborowska. Pracuje jako pielęgniarka w ambulatorium na Karowej, w tym okrąglaku nad wiaduktem. Chodzę do niej często, oficjalnie stad znam nazwisko. Udajemy, że ona przyucza mnie do zawodu, mnie, uczennicę sanitarnej szkoły. Przenoszę korespondencję pod różne adresy. Ale dwukrotnie zostałam zaczepiona na ulicy. Raz, po wyjściu z klasztoru na Powiślu, nieznana kobieta spytała, u kogo i po co tam byłam. Zbywam ją, ale ona mi grozi. To cicha kłótnia na ulicy. W końcu wyjaśnia mi, że to sprawdzian, jak się zachowam w razie wpadki. Drugi raz to była wyprawa na Pragę, z dużą zaklejoną kopertą. Ja nie znam tej dzielnicy i nie mam planu miasta. Nieostrożnie zapytałam w tramwaju, gdzie się przesiąść na inną linię. Potem idę i coś mi nie pasuje. I znów zaczepia mnie mężczyzna. Pyta, dlaczego idę drugi przystanek wzdłuż linii tramwajowej i co tu robię. Odszedł, ale wiem, że ktoś mnie śledzi. Wstępuję do jedynej znajomej osoby w pobliżu. To moja ciotka, stara kobieta. Decyduję się zobaczyć, co niosę. To raport o sytuacji w okolicach Lwowa, długi. Czytam dwukrotnie, żeby zapamiętać i niszczę to. Uważam, że tak będzie lepiej. Składam meldunek Joannie, a ona pyta, czy nie uważam, że to było ważne. Ktoś przeniósł to przez granicę. Ale nie wyciągnięto z tego żadnych konsekwencji. Chyba szykują mnie do jakiejś innej roboty.
Ale na razie mam tylko zlecenie zawodowe. W Alei Wojska, naprzeciw mojego domu, mieszka ciotka Joanny, która została ranna w nalocie alianckim. Amputowano jej nogę i ma zlecone domięśniowe zastrzyki. Joanna nie ma na to czasu. Więc daje mi cały zestaw do tych zastrzyków i ustne wskazówki. Przećwiczyć wbijanie igły ze strzykawką w poduszkę. To musi być wprawne wkłucie. I nie przyznawać się, że to moja pierwsza pacjentka. Idę z duszą na ramieniu. A starsza pani nieufna. Mówi, że taka młoda pielęgniarka, pewnie tego nie umie. Kłamię jak z nut. Ja pracuję z Joanną i zastrzyki to moja specjalność. Udało się, było lepiej niż w szpitalu.
Aleja Wojska, położona blisko dworca Gdańskiego, ucierpiała od bomb lotniczych, bo alianci niszczyli szlaki komunikacyjne. W czasie nalotów zbiegaliśmy do piwnicy i było to podziemne życie. Zawiązywała się przyjaźń między lokatorami. Raz ojciec nie wrócił przed godziną policyjną, co nas niepokoiło. Przyszedł bardzo wesoły po kielichu. Spotkał przyjaciela, którego Niemcy zwolnili z obozu. Trzeba to było uczcić. Komunikacji w nocy nie było. Trasa ich marszu przebiegała przy murze getta, pilnowanego przez Szałlisów. To były straszne bandziory. A panowie w humorze pytali ich, dlaczego nie są w czasie alarmu w schronie. A oni nie strzelali, tylko się śmieli. Wódka ma nieraz dobre strony.
Ale nie zawsze było tak wesoło. Ta bliskość dworca kolejowego dostarczała smutnych przeżyć. Tam Niemcy ładowali Żydów wywożonych na śmierć. Słychać było płacz dzieci. Ale Niemiec też człowiek, bywa litościwy. Wystrzał karabinowy uciszał dziecko.
Ale Joanna ma dla mnie nowe zajęcie. Daje mi jakiś adres w Śródmieściu, nie pamiętam ulicy, w okolicy Marszałkowskiej. Duże mieszkanie w starej, solidnej kamienicy. Byłam tam tylko raz. Spotykam się z nią, ale to jakaś centrala konspiracji. Kilkanaście osób rozmawia w małych grupach. Ona mnie z nikim nie kontaktuje. Mówi mi, że moje nowe zajęcie to kolportaż donosów wycofanych z Gestapo. Dostanę dokładną instrukcję postępowania. Mam usiąść na ławce w kościele na placu Unii Lubelskiej. Podaje dzień i godzinę. Przyjdzie do mnie jakiś mężczyzna. I tylko tyle. Mogła mi to powiedzieć u siebie w ambulatorium, Ona mnie na pewno komuś pokazała. A instrukcja jest prosta. Dostarczyć wiadomość, którą otrzymam pod adres na kopercie. Kopertę zakleić przed oddaniem. Podać do rąk adresata, a w razie jego nieobecności współlokatorom. Gdy w mieszkaniu nikogo nie ma, można kopertę wsunąć pod drzwi. Nigdy nie wkładać do skrzynki pocztowej. Znaleźć właściwą osobę dyskretnie, nie pytać dozorcy. Nie odpowiadać na żadne pytania. To ma być przypadkowy udział w tej korespondencji. Gdy odczytają treść listu, dziwić się, udawać strach i szybko zmykać.
Ja wiedziałam, że niektóre z moich konspiracyjnych koleżanek roznosiły takie listy. To były listy oryginalne, często pisane niewprawną ręką, z błędami i złą ortografią. Czuło się w nich zwykłe chamstwo. Te moje koleżanki miały starać się dowiedzieć, kto to napisał. Pytały adresata, czy nie poznaje charakteru pisma, czy kogoś podejrzewa. Mogły nawet pytać dozorcę o tego lokatora. To wymagało zręczności i poświęcenia więcej czasu. I było chyba bardziej niebezpieczne. Ale tępienie donosicieli było bardzo ważne.
Ja mam inną instrukcję. A więc siedzę w tym kościele, a przy mnie siada dorosły mężczyzna, nie chłopak, nie harcerzyk. Przedstawia się - znów Zbyszek. Tyle o nim wiem do dziś. Daje mi jakieś koperty i wychodzimy na spacer, na Pole Mokotowskie. Ładna z nas para, nie budzi podejrzeń. To będą nasze punkty umówionych spotkań. Przy ładnej pogodzie spacery przeważają nad kościołem.
W domu czytam i segreguję te listy. To małe kartki, napisane na maszynie, zawierają treść donosu. Numeruję listy i donosy i chowam osobno. Biorę jednorazowo 2-3 donosy, a dostaję kilka. Treść jest różna, ale powtarza się. O konspiracji, posiadaniu broni, pochodzeniu żydowskim lub przechowywaniu Żydów. To jest na pewno informacja streszczona, po wycofaniu donosu. Czy pochodzi naprawdę już z Gestapo, tego się nie dowiem, bo Joanna została po wojnie za oceanem.
Ja zawsze mówiłam, że nieznajoma staruszka prosiła mnie na ulicy o oddanie listu, bo trudno jej chodzić po schodach itp. Reakcje ludzi były różne. Czasem nic nie mówili, ale najczęściej pytali, skąd ja to mam. Nie miałam nigdy wpadki, ale raz miałam małą przygodę i raz się bardzo bałam.
Ta przygoda wyglądała tak. Mężczyzna po przeczytaniu listu powiedział: „mój brat został wczoraj aresztowany". Ja oczywiście nic nie wiem, on nalegał bez skutku. To było na ulicy Złotej, którą wtedy jeździły tramwaje. Wsiadłam do tramwaju i niebacznie stanęłam przy otwartym oknie. Było lato. Gdy tramwaj ruszył usłyszałam wołanie. To mój odbiorca donosu biegł i dawał mi znaki, żebym wysiadła. Skinęłam potakująco i schowałam się wśród pasażerów. Na Marszałkowskiej przesiadłam się w inny tramwaj.
A ten strach spowodowany był treścią donosu. Podawano w nim miejsce i czas tajnego zebrania komunistów. Widać, że solidarność wobec całego podziemia istniała. Ja się wtedy bałam, że wpadnę w kocioł. Niemcy takie zasadzki robili. Ale nikt nie otworzył mi drzwi. Z ulgą wsunęłam pod nie kopertę.
Już po wojnie, czytając sprawozdanie Zocheny Kwiatkowkiej z tej działalności, dowiedziałam się, że łączniczki wykonujące tę pracę nazwały się „Brygadą Jo", od pseudonimu Joanny, a humorystycznie „Brygadą Aniołów". A mnie do anioła daleko.
W 1942 roku nastąpiły dwie przeprowadzki - szkoły Zaorskiego i nasza prywatna, domowa.
Niemcy odebrali naszej szkole uniwersytecki budynek. Wstępem było zamknięcie tego wejścia przez bramę uniwersytetu. W piśmie do dyrekcji podano, że uczniowie źle się zachowują mijając niemiecka wartę. Wchodziliśmy wiec z boku, od strony kościoła Wizytek. Decyzja o zabraniu budynku zawierała 24-godzinny termin wyprowadzki. I w ciągu jednej doby wywieziono wszystko, nawet węgiel z piwnicy. To świadczy o doskonałej podziemnej organizacji Polaków. W nagłej potrzebie znajdowały się środki i ludzie do wykonania niemożliwych zdawało się zadań.
Szkołę przeniesiono do lokalu gimnazjum Górskiego na ulicę Hortensji. Ale tam były głównie wykłady dla młodszych roczników. Ja nie chodziłam na wykłady z Farmakologii, bo miałam zbyt dużo zajęć konspiracyjnych,
Tylko raz wezwano wszystkich na ogólne zebranie. Był to już 43 -ci rok. Profesor Czubalski odczytał list Niemców do dyrekcji szkoły. Potrzebowali sanitariuszy. Wyznaczono termin zgłoszenia do Urzędu Pracy. Powiedział, że tylko przekazuje wiadomość, a niczego nie poleca. Od siebie dodał tylko, że, w razie konieczności, lepiej, żeby to byli chłopcy, a nie kobiety. Chyba nikt się nie zgłosił, ale konsekwencji nie było.
Nas, zaawansowanych w nauce, przydzielono do różnych szpitali zgodnie ze specjalizacją - laborant lub pielęgniarka. A więc do prosektorium i na oddziały wewnętrzne.
Przeprowadzka była również w domu. Ojciec pracował w magistracie, a magistrat przydzielał wolne lokale osobom potrzebującym. Niestety, były to domy wyłączone z malejącego wciąż getta. I my mieliśmy świadomość tego zjawiska. To był etap wykańczania Żydów i przygotowywania Polaków do roli niewolników po wygranej wojnie. Nasz ojciec był zawsze odważnym i odpowiedzialnym człowiekiem. Nie pozwolił nam oglądać tego mieszkania przed remontem. Wiem, że było to pobojowisko - splądrowane czyjeś życie. Pełno pierza z podartych poduszek, oni szukali ukrytych skarbów.
Budynek przy ulicy Przejazd 1, róg Leszna. Kamienica, sześć pięter. Mieszkanie na drugim piętrze od podwórza. Ciemno, ponuro. Ale były to trzy pokoje z kuchnią i łazienką. Dało się żyć, choć do komfortu daleko. Ale to centrum miasta i tylko cztery osoby, a nie osiem, jak na Żoliborzu. Było lepiej, ale smutno. Jedynym znakiem po poprzednich lokatorach były tabliczki na futrynach drzwi, które zamalowano olejną farbą. Żydzi mieli jakiś rytualny zwyczaj dotykania ich, przekraczając próg pokoju. Ta pozostałość była wyrazem naszego szacunku dla innej, jakże tragicznej wówczas tradycji. A lokalizacja domu nie pozwalała zapomnieć, że tuż, tuż, za jakimś murem, to getto istnieje, choć go nie widać i nie słychać.
Powstanie w gettcie też odczuliśmy. My, zwykli ludzie, byliśmy bezsilni. Ale ci, co ginęli w walce, nie byli tak sponiewierani, jak te tysiące ofiar w obozach zagłady.
W czasie powstania w getcie były nasze święta wielkanocne. Smutne święta. W drugi świąteczny dzień jechałam z Sabą na Żoliborz. Getto było otoczone i ostrzeliwane. Pod jego murem nie było przejścia. Ale wojenne przeszkody trzeba pokonywać. Więc pojawiły się konne furmanki z prowizorycznymi ławkami dla pasażerów, które kursowały ze Śródmieścia przez Stare Miasto. Jechałyśmy taką furką, a tu niespodzianka. Z okien piętrowych kamieniczek lano wodę na te furmanki. To był śmigus. Tradycyjne polewanie było zawsze zabawą, ale wtedy śmieszne nie było. Tragiczna walka Żydów już chyba tylko o honor, a tu taka bezmyślność. To było smutne zjawisko. A dla nas czas ostatniej walki jeszcze nie nadszedł.
SZPITAL NA PŁOCKIEJ
Jestem przyjęta, jako uczennica szkoły, do szpitala na Płockiej. Początkowo na Internę, nieco później również do prosektorium. Na oddziale Wewnętrznym doc. Jana Roguskiego jesteśmy trzy studentki. Jest ze mną Krysia Kwiecińska i Wala Stępień. Lekarze są dla nas życzliwi, ale siostry Szarytki źle nas traktują. Zauważamy, że milkną rozmowy, gdy wchodzimy do pokoju lekarskiego. To wina tych Szarytek. One stwierdziły, że Krysia jest podejrzana, bo mieszka w dzielnicy niemieckiej. Ja wiem, że ma tak marne mieszkanie, że żaden okupant by go nie chciał. Oni zajęli tylko solidne, eleganckie domy. Dla rozmaitości ja jestem Żydówka i tylko do Wali się nie przyczepiły. A ona chyba miała żydowskie pochodzenie, co nam nie przeszkadzało. A takie gadki, że odkąd przyszły te studentki, ginie kofeina z apteczki, były stale. Te ampułki naprawdę ginęły, bo lekarze wlewali kofeinę do zbożowej kawy. Prawdziwej nie było.
Ale powoli w szpitalu wszystko się utarło. Tam było dziwne zestawienie - lekarze komuniści i siostry zakonne. Ci komuniści wcale poglądów nie kryli. Był to Jerzy Gromkowski „Grzela" i jego przyjaciółka Lalka Szymańska oraz dr Tetmajerowa. Uczył nas praktycznie i przystępnie Zbyszek Woźniewski, jeszcze bez dyplomu. Mówił: „tarcie w opłucnej słychać w słuchawce tak, jak pocieranie nóg w jedwabnych pończochach" - to jego nauka.
Docent Roguski był wymagający i dzielnie walczył z naszą niewiedzą. Moja największa kompromitacja zdarzyła się na obchodzie, bo kazał mi napisać na karcie gorączkowej rozpoznanie tbc. Napisałam to tak: T. B. C. Nie wiedziałam, że to skrót jednego słowa i że Tuberculosis - to gruźlica. Ale stopniowo, gdy rozpoczęły się ćwiczenia z anatomii patologicznej, zaczęłyśmy z tej medycyny coś rozumieć.
Docent Roguski uczył nas nie tylko interny, uczył jak być lekarzem. Mówił, że to szczególny zawód, trzeba zawsze postępować z godnością. Pacjent musi czuć życzliwość, ale należy zachować konieczny dystans.
Dołączył do nas na własną prośbę Ryszard Sułkowski. Miał przydział do szpitala Ujazdowskiego, ale chciał być ze mną. Jest już rok 1943 i jesteśmy razem na Płockiej, I wracamy codziennie piechotą ulicą Leszno, bo na niej mieszka Rysiek. Odprowadza mnie do domu i bywa u mnie w domu. Jest to na pewno przyjaźń, a może będzie coś więcej. To jest inna epoka niż dziś. Inne obyczaje i obowiązują inne reguły gry. I stale trwa wojna. Ale uczyć się trzeba.
Codziennie nastawiam budzik na piątą rano i do siódmej w łóżku uczę się Anatomii Patologicznej. To chyba największy materiał do zapamiętania na całe życie. Tak zwane „Pięcioraczki Paszkiewicza" - czyli pięć tomów skryptu tego profesora. Czytam na głos, bo wtedy lepiej zapamiętuję. Mój ojciec, który śpi za zamkniętymi drzwiami, mówi, że może zdać za mnie, tak się nasłuchał.
W prosektorium sekcje zwłok i oglądanie preparatów w mikroskopie. Prowadzi to doc. Chodkowska. Ona dopuszcza do egzaminu po zdanym kolokwium. Ale to student telefonuje do prof. Paszkiewicza do domu i pyta, kiedy może go odwiedzić. To nie jest wyznaczony termin, to ja decyduję, że jestem przygotowana. Profesora zobaczę pierwszy raz na egzaminie. Nie można nie umieć.
Egzamin. Jestem bardzo zdenerwowana, bo to ogromny materiał. Kazano mi poczekać w pokoju stołowym. Obok w gabinecie trwa egzamin. Eleganckie, przedwojenne mieszkanie i z zegara wyskakuje kukułka, aby obwieścić godzinę. To mnie rozbawiło i nastrój się poprawił. A pierwsze pytanie było: „ gdzie pani mieszka". Była godzina policyjna i on czuł odpowiedzialność za mój powrót do domu. Zdałam celująco.
Z Patologii Ogólnej był w szpitalu cykl wykładów prof. Wenuleta. Na pierwszym wykładzie wziął do ręki listę studentów i powiedział: „a pani jest Żaczkowska". Niesłychane. Jego córka Maryna to szkolna przyjaciółka mojej siostry Marychny. Było między nami podobieństwo, a on to skojarzył. Egzamin zdałam na 5 - nie przez protekcję.
Gdy miałam zajęcia w prosektorium, to mogłam je godzić z kolportażem donosów, bo nie obowiązywała codzienna obecność. Ale gdy przyszła zima 43- go roku i konieczność pracy w szpitalu od 8-ej do 15-ej,to się pogodzić nie dało. Bo jak tu dyskretnie szukać właściwych adresów z latarką. A dzień zbyt krótki. Trzeba dokonać wyboru, przerwać naukę lub tę konspirację. Decyzja nie należy do mnie. Ja złożyłam przysięgę. Jestem żołnierzem AK w służbie czynnej. Ale Joanna kazała mi przerwać tę działalność i wrócić do szpitala. Widać łączniczek nie brakuje. Miałam więc mniej obowiązków. Prowadziłam patrol łączniczek i dawano nam różne zadania. W miarę zbliżania się frontu, pojawiły się przygotowania do walk ulicznych. Szukałyśmy przejść między domami i ogrodzeń do przebicia między podwórkami, aby omijać ulice.
W 43-im roku coraz częstsze są egzekucje na ulicach Warszawy. Dwukrotnie odbyły się przy naszym domu na Lesznie, za rogiem. Raz wyszedł ode mnie Ryszard i trafił na nią. Wrócił, aby przeczekać. Po kilku dniach druga, o kilka metrów dalej. A ja dostałam właśnie wiadomość, że coś złego się stało i mam natychmiast iść do Bańkowskich na Zielną. Ciemno, idę z latarką. Dowiaduję się, że Krysia Bańkowska została postrzelona w Leśnej Podkowie, gdy wracała do letniego domku z konspiracyjnego zebrania. Jest w szpitalu. Mamy przerwać z nimi wszystkie kontakty. To organizacyjny absurd. Zwołuje się całą grupę do zagrożonego lokalu, aby o tym obwieścić. Widać nerwy to nie najlepszy doradca. Gdy wracam do domu, na Lesznie pod tę ścianą straceń, nie ma już Niemców i ciał zabitych. Pali się kilka świec i stoi grupa płaczących ludzi.
2. lutego 1944 roku zamach na Kutscherę. Ginie kat Warszawy. Do szpitala na Płocką przywieziono rannego zamachowca. Nie udało się go uratować. Szpital wystawił akt zgonu na fałszywe nazwisko, z rozpoznaniem - ropień płuca. Niemcy dokonali ekshumacji i aresztowali doc. Chodkowską i ordynatora interny prof. Mysiewicz, ale zwolniono je.
Kilka dni później, też na Lesznie, za murem getta, postawiono szubienicę, a na niej dziesięciu wisielców, w tym jeden ksiądz - to brat koleżanki ze studiów. Ta szubienica jest widoczna od aryjskiej strony ulicy. Ryszard wie już o niej i tego dnia wracamy ze szpitala inna drogą.
Gdy nasza grupa była w prosektorium, Gestapo odwiedziło klinikę. Aresztowano dr Gromkowskiego i dr Tetmajerową. Lalka Szymańska zdołała się wymknąć i ukrywa się. Wracamy, aby choć trochę połatać te straty.
Praca w klinice zaczyna się o 8-ej i punktualnie lista obecności wędruje do gabinetu ordynatora. Gdy ktoś się spóźni, musi tam wejść, aby się podpisać. To uczy punktualności.
Pierwsze moje zetknięcie z medycyną zabiegową - to przepalanie elektrycznym nożem zrostów opłucnej. One przeszkadzają w leczeniu jamistej gruźlicy odmą. Zbyszek Woźniewski robił te zabiegi nie mając jeszcze dyplomu. A my umieliśmy już dopełniać odmę. Gruźlica zbierała wtedy ogromne żniwo.
Wiosną prof. Janusz Zeyland uczył nas w laboratorium bakteriologii. To był wybitny specjalista. Niestety był w pierwszej trójce ofiar tego szpitala w powstaniu.
Ale w lipcu nastrój w klinice był dobry. Nawet Szarytki już nas akceptowały. Nie mówiło się o konspiracji, o polityce - to było poza szpitalem. Jednak w miarę zbliżania się frontu, zaczęła pękać ta bariera milczenia. Cała grupa studencka w laboratorium oddziału mówi o wojnie. Jedna z koleżanek słuchała radia i opowiada, że ruscy w Lublinie powołali polski rząd. Premierem jest jakiś Ozdóbka - jak się okazało to źle usłyszane. Był to Osóbka - Morawski. I był jakiś Bierut. A potem grali bardzo groźne marsze wojenne.
Niemcy wzywają ludność do kopania okopów. Już co noc nalot. Schodzimy do schronu, czyli do piwnicy. Niemcy wycofują się z Warszawy na zachód. Chodzą tylko grupami. Widać, że zaczynają się nas bać. W ostatnich dniach były liczne przypadki odbierania broni pojedynczym żołnierzom.
I wreszcie mobilizacja. Zgromadzono nas na placu Dąbrowskiego 2/4 w lokalu RGO - Rada Główna Opiekuńcza. To był ostatni tydzień lipca. Spakowałam plecak z rzeczami na kilka dni powstania i wyszłam z domu. Ruch na ulicy normalny. Nic nie wskazywało na mobilizację. W lokalu RGO zgrupowano dowództwo, łączność i jakiś oddział zbrojny. Znałam tylko środowisko łączności. Nic się na pozór nie działo. Nie miałam świadomości, że ważne decyzje dopiero zapadną. Popołudnie spędziliśmy na czekaniu i nie robieniu hałasu. To zgrupowanie tajne. W nocy obowiązywała cisza, bo okna otwarte, a po placu Bankowym przechadza się niemiecki patrol. Nalot i bombardowanie przetrwaliśmy na piętrach. Już po nalocie niespodziewany wystrzał karabinowy w sąsiedniej sali i cienki chłopięcy głosik: „nie wiedziałem, że jest nabity". Nic się nie stało, patrol nie zauważył.
Rano już duże zdenerwowanie. Piętro niżej obraduje sztab. Okazuje się, że jesteśmy w terenie wydzielonym z miasta, między Jasną a Mazowiecką. Ten teren jest zwykle przejściowy, nawet przejeżdżają tu samochody. Teraz jest obstawiony wartami. Każdy może wejść, ale nie wyjdzie bez przepustki. Halina, najstarsza łączniczka z mojego patrolu, siedziała pod drzwiami sztabu i wyszła z meldunkiem. Ja jestem po niej następna. Słyszę ich ro