Danuta Łozińska
Czas przeszły
Część II
Wydanie I, Warszawa 2007
Copyright by Danuta Łozińska 2007
axax1
ZMIANY POLITYCZNE, NASZE ŻYCIE I PRACA


Powolne zmiany polityczne i społeczne wpływały na nasze życie. Opisywany już klub Młodych Artystów i Naukowców zakończył działalność. Miasto odbudowywało się i zmieniały się nazwy i położenie ulic. Właśnie ten wspomniany klub był na placu o stale zmieniającej się nazwie: plac Saski, Piłsudskiego, Hitlera i Zwycięstwa, pomimo przegranej wojny.

W 1956 roku powstała galeria i klub Krzywe Koło na Starym Mieście. Malarstwo prowadził Bogusz, architekturę mój mąż. I tam miał prelekcję o sytuacji mieszkaniowej w kraju, nie bardzo pochlebną dla władz, więc wyłączono światło. Dokończył po ciemku i nikt nie wyszedł. Maciej Krasiński mówił, że te baraki dla bezdomnych, które przedstawił Jurek, były pod wiślaną skarpą takie same przed wojną, gdy on mieszkał w Królikarni. One tam były zawsze.

Marian Bogusz był przesłuchiwany w UB. Pokazali mu album z fotografiami, pytając czy zna tych ludzi. „Tak, to są członkowie klubu Krzywe Koło. A ta brakująca fotografia była na pewno moja." Klub został zamknięty w 1965 roku. Jak już wspomniałam, zmiany nazw przedwojennych ulic były częste, co fałszowało historię miasta. Dla mnie bardzo ważny był plac Napoleona. Przez niego chodziłam do szkoły. Tu był grób mojej przełożonej gimnazjum, Haliny Gepnerówny, w 39-tym roku. Z tym placem wiążą się wspomnienia z powstania.

Na placu Napoleona jest gmach największego banku, projektowany przez profesora Bohdana Pniewskiego. Autor zmarł przed zakończeniem budowy. Dlatego pod koniec lat siedemdziesiątych ogłoszono konkurs na projekt frontowej elewacji. Mój mąż, wraz asystentem ASP (Akademia Sztuk Pięknych), ten konkurs wygrali. Ta frontowa ściana ma już znamiona nowoczesnej architektury. A godło państwa z napisem NBP przy głównym wejściu przypomina mi zawsze męża.

Nie pamiętam, w którym to było roku, gdy komuniści pozornie łagodzili władzę, zmieniono nazwę tego centralnego placu i powstał plac Powstańców Warszawy. I powstał tam pomnik - grobowiec Batalionu Kiliński. To było zgrupowanie, które walczyło w rejonie naszego plutonu. Toteż na uroczystość odsłonięcia poszłyśmy całą grupą - my Radwanki. To żeńskie zgrupowanie irytowało władzę, widać przeżyło nas zbyt wiele. Milicjant kazał nam się rozejść. Powiedział, że trzeba zrobić miejsce, bo tędy będzie przechodził Karkoszka - prezydent Warszawy. A na to Zosia: „proszę pana, nas drób nie interesuje". Tym zwyciężyłyśmy komunistyczną władzę.

A praca lekarska trwała stale. Kursy dla położników były jak dawniej, rozszerzała się tylko ich tematyka. Ale mają być również kursy dla pediatrów. Otrzymuję dodatkowo pół etatu starszego wykładowcy w SDL (Studium Doskonalenia Lekarzy) w klinice Pediatrii profesora Edwarda Wilkoszewskiego. Lekarze specjalizujący się w tej klinice będą przychodzić również do mnie na wykłady i demonstracje przypadków. Mogę to robić, bo w neonatologii jestem od nich mądrzejsza. Ale profesor zaprojektował również kursy dla ordynatorów oddziałów noworodkowych. To mnie zaskoczyło. Czym oni różnią się ode mnie, mogą być nawet lepsi... Mam więc nowy pomysł. Ustaliłam najważniejsze tematy i zażądałam listy kursantów z wyprzedzeniem. Rozdzieliłam i przesłałam tematy do wstępnego referowania i oczywiście przygotowałam wersję własną. Pierwszy tydzień prowadziłam seminaryjnie i chyba się udał. Następnie wysłałam całą grupę z jednym swoim asystentem do różnych szpitali. Było to oczywiście uzgodnione z ordynatorami. Ja poszłam w piątym dniu na Czerniakowską, gdzie oddział prowadziła dr Krystyna Buchar, znana mi z kliniki na Litewskiej. Relacje moich asystentek były dość krytyczne, ale ja przeżyłam szok, to była zupełna klapa, chaotyczne mówienie o niczym. Dowiedzieliśmy się tylko, że jak była w Szwecji, to tam profesor przychodził do noworodków dwa razy dziennie. To był główny nurt jej wykładu. Ona nie miała wprawy w wygłaszaniu jasno sformułowanych myśli.

W ostatnim dniu w klinice pediatrii miało być podsumowanie kursu. Profesor zagaił dyskusję, pytał jak oceniają ten rodzaj szkolenia i co zaplanować na przyszłość. Odpowiedział starosta kursu, jedyny mężczyzna. Zaczął przyjaźnie, że atmosfera dobra, że witałam ich promiennym uśmiechem itp. Podziwiali moją wiedze. Ale gdy poszli na inne oddziały, to okazało się, że ich zawiodłam, nie podzielano tam moich poglądów, a więc uczyłam ich źle.

Zapadła cisza. Profesor ma zafrasowaną minę, ja się chyba roześmiałam. A potem wszystkie panie chwaliły kurs. Ja powiedziałam tylko, że wydawało mi się, że taki przegląd różnych oddziałów może być ciekawy, ale trzeba to będzie rozważyć.

Ten kurs był przed jakimiś świętami i dostałam życzenia świąteczne od wszystkich, z wyjątkiem starosty. Zrobiłam prywatny wywiad w Olsztynie i dowiedziałam się, że pan doktor ma nominację na ordynatora, ale szpital jest w remoncie, więc jeszcze pracy nie zaczął. Ale nauczkę dostałam. Już nigdy nie powtórzyłam tak zorganizowanego kursu.

Ale zacieśniała się moja współpraca z kliniką pediatrii. Ich kursanci przychodzili do mnie w dalszym ciągu, a ja uczestniczyłam w końcowym kolokwium. Był zwykle jeden temat piśmienny, a potem egzamin ustny. Był też formularz ocen, stanowiący promocję do specjalizacji. Na jednym z kursów była moja dawna szefowa z przychodni na Bródnie. Prowadziła już tylko poradnię przeciwgruźliczą dla dzieci. Tematem piśmiennym była chyba gospodarka wodno elektrolitowa. Jej referatu nie dało się czytać, ale czy można żądać trudnych referatów od lekarza z wąską specjalnością? Zadałam jej tylko pytanie z pulmonologii. Profesor podsumował i ją i mnie. Powiedział, że jak widzę słabo przygotowanego lekarza, to stawiam tylko łatwe i praktyczne pytania. I była dyskusja. Zrezygnowano z tych piśmiennych tematów. W praktyce lekarskiej przede wszystkim nie należy robić podstawowych błędów.

W 1972 roku Studium Doskonalenia Lekarzy Akademii Medycznej zostało zamknięte. Powstała samodzielna placówka naukowa o statucie akademickim - Centrum Medyczne Kształcenia Podyplomowego. CMKP. Zlikwidowano wszystkie podstawowe kliniki, w tym położnictwo i pediatrię. Zostały zawieszone kursy z tych dziedzin. Ważne były tylko specjalności, których w Akademii Medycznej nie było. Część uratowała się zmianą nazwy. Zamiast interny np. kardiologia, endokrynologia. Zamiast chirurgii chirurgia plastyczna lub urazowa. Specjalizacji z neonatologii jeszcze nie było.


PRACA NAUKOWA I POSTĘP MEDYCYNY


Praca badawcza wiązała się z praktyczną medycyną usługową. Jej tematyka została jakby podpowiedziana przez profesor Bulską, która zleciła mi pierwsze wykłady. Ja wcześniej zetknęłam się z niewydolnością oddechową wcześniaków niż z patologiczną żółtaczką. Z okresu studiów i ze studenckiej praktyki w klinice położnictwa, pamiętałam te przestarzałe metody. Położnik trzymał dziecko za nogi, głową w dół, aby wypłynęły wody płodowe. A jak nie oddychało, to dawał mu klapsa w pupę, lub huśtał, stale w takiej pozycji. To musiało się zmienić. Te kilka zdań, powiedzianych już o postępach w cuceniu noworodków i ocenie stopnia niewydolności oddechowej, demonstrowało rozwój powstającej Neonatologii. Toteż planowa, zespołowa praca musiała zająć się procesem oddychania. Matka i dziecko to była wspólna jakość, wzajemna zależność. Rozwiązywać ich problemy musieli razem położnik i pediatra.

Pierwsze prace skupiały się na dwóch problemach:

1) zamartwica i zaburzenia oddychania

2) hematologia, a zwłaszcza konflikt serologiczny. Erytroblastoza płodowa była wtedy częstym powikłaniem. No i była już ta pierwsza udana praca.

Nie będę przytaczać wszystkich moich opracowań i publikacji, bo nie jest to moim celem. Chcę pokazać klimat tamtych czasów, wspólne wysiłki i przeszkody. Bez zaangażowania życzliwych i mądrych ludzi nie miałabym żadnych osiągnięć.

W szpitalu Bielańskim była katedra diagnostyki profesora Krawczyńskiego (SDL), co stanowiło zaplecze do badań naukowych. Ale wyposażenie tej placówki miało braki. Nie można było wykonać badań gazometrycznych, będących podstawą oceny najważniejszych funkcji życiowych. Pierwszy, dostępny nam aparat, był produkcji polskiej. Był cały ze szkła. Można w nim było badać płyn mający kilka mililitrów objętości. Nie nadawał się do badania krwi noworodków. Badaną ciecz wprowadzało się do pojemnika pod warstwą rtęci, co zabezpieczało przed dostępem powietrza. Dr Irena Herbst, położnik, badała w nim krew ciężarnych i płyn owodniowy. Pozwalało to na ocenę zagrożenia płodu w czasie porodu. Gdy zakupiono aparat Astrupa, można już było stosować mikrometody, czyli oznaczenia małej z objętości krwi z rurki włosowatej obleczonej heparyną.

Pierwsze prace trzech zespołów: położnictwa, pediatrii i laboratorium - to referat wygłoszony na sympozjum w Pradze w 1966 roku: „Anaerobic Methabolism In Asphyxia", wydrukowany w Excerpta Media Monograph, i „Metabolizm glukozy w porodzie fizjologicznym", ogłoszony w Ginekologii Polskiej w 1967 roku. Trzecią pracę z tej tematyki, wykonaną z dr Herbstową, wygłosiłam na Białostockim Sympozjum Pediatrów i Położników w Augustowie też w1967 roku. Była to „Kwasica płodu, a stan noworodka urodzonego w zamartwicy." Takie były początki planowanych badań naukowych.

W okresie tych zmagań z aparaturą diagnostyczną, próbowałam wykonać pracę doktorską na podstawie spektrofotometrycznego oznaczania hemoglobiny utlenowanej i zredukowanej. Było to trudne zadanie, gdyż należało próbki krwi noworodków w rurkach włosowatych zamrażać do -30 stopni, a potem je rozcierać w celu wywołania hemolizy. One często w tej fazie pękały. Odmroziłam sobie palce, a praca posuwała się zbyt wolno. Oznajmiłam więc profesor Bulskiej, że chcę zmienić tezę mojego doktoratu. Na jaką? Ta nowa brzmi: „najwyższy czas, aby zrobić doktorat". Usłyszałam: „zaczyna pani rozumować właściwie".

W 1968 roku obroniłam doktorat. Temat: Losy Noworodków z Wadami Wrodzonymi.

W tym okresie działało już nasze ambulatorium i prowadziłyśmy poradnię D dla dzieci urodzonych z różną patologią. Moim promotorem był prof. Wilkoszewski, a recenzentami prof. Bulska i prof. Paradowska -chirurg z Instytutu Matki i Dziecka.

Chciałam nie tylko sprawdzić rozwój tych dzieci, ale również szukać u nich kolejnych wad w dalszym okresie życia. Prof. Wilkoszewski, po przeczytaniu wstępnej wersji pracy, nie zaakceptował jej. Uważał, że niepotrzebnie zajmuję się drobiazgami, jak brak jednego palca, czy skórny wyrostek przed uchem. To nie ma znaczenia. Trzeba skupić się na ciężkich wadach. A ja wiedziałam, że w tym okresie rozwoju medycyny, większość dzieci z takimi wadami umiera w pierwszych dniach lub miesiącach życia. Ich los był bardzo krótki.

Jak przekonać profesora. Poszłyśmy do niego razem. Dyskusja była burzliwa. I w końcu moja niezastąpiona opiekunka powiedziała: „A ja tę pracę rozumiem. Tadeusz (jej mąż) miał takiego przyjaciela, jeszcze ze szkoły, który też skończył medycynę. Był inteligentny, ale wszystko mu nie wychodziło. Ja go spotkałam na plaży i zobaczyłam, że ma zrośnięte palce u nóg. Wtedy zrozumiałam, że coś z nim nie tak. Ja rozumiem koncepcję tej pracy." Zgodził się.

Było to opracowanie wykonane na materiale 6300 żywo urodzonych dzieci i 139 martwych płodach, z masą ciała powyżej 600 g. Wady wrodzone stwierdzono u 179 żywych noworodków i 51 martwych płodów.

Wnioski:

Wady wrodzone, wcześniactwo i dystrofia wewnątrzmaciczna mogą mieć wspólną patogenezę. Świadczy o tym czterokrotnie częstsze występowanie wad wśród dzieci urodzonych z wagą od 1001 g do 2500 g niż z wyższą wagą urodzeniową oraz stwierdzenie u 6,5 % dzieci obok wady również dystrofii wewnątrzmacicznej.

2. Największa śmiertelność w pierwszym kwartale świadczy o małej zdolności do życia dzieci dotkniętych ciężkimi wadami. Wśród dzieci pozostałych dłużej przy życiu nie stwierdza się dużej śmiertelności.

3. Zaburzenia rozwoju fizycznego lub psychicznego, stwierdzone u 13 % dzieci z wadami, wskazują na znaczne upośledzenie ich nie tylko w zakresie narządu dotkniętego bezpośrednio wadą.

Duża liczba wad mnogich oraz częste późniejsze ujawnianie się wad dodatkowych są wskazaniem do poszukiwania dalszych anomalii rozwojowych, u wszystkich dzieci, u których stwierdzono jakąś wadę wrodzoną.

Obroniłam tę pracę, ale nie byłam z niej zadowolona. Dużym mankamentem było zmniejszanie się liczby dzieci objętych opieką, w miarę upływu czasu. Dawało to rosnącą strefę niewiadomych. Gdy rodzice nie reagowali na korespondencję, los dziecka nie był sprawdzony. Dlatego nie ogłosiłam tej pracy w piśmie lekarskim, zostawiając ją tylko w ograniczonej liczbie oprawionych egzemplarzy. Ale doktorat miałam, cel został osiągnięty.

Ale jak można pracować naukowo, gdy zaczął się burzliwy okres walk politycznych? Jest rok 1968. Moje dzieci zbierały podpisy pod listem do Sejmu, pretestującym przeciw zdjęciu przedstawienia „Dziadów" Mickiewicza w Teatrze Narodowym. A po wiecu na Uniwersytecie Warszawskim były liczne aresztowania i represje. Toteż na obronie mojego doktoratu nie było Krzysztofa, bo zgarnęli go do wojska w ramach represyjnego poboru.

Ale pracować trzeba. Zajęłam się więc drugim tematem, hematologią.

Badania serologiczne prowadził Instytut Hematologii, a ja tam nikogo nie znałam. Dowiedziałam się telefonicznie, kto prowadzi ten dział. Była to doc. Halina Seyfriedowa, osoba w moim wieku, z Poznania. Dlatego się nie znałyśmy. Na pierwszą rozmowę zaprosiła dr Krystynę Frankowską, zajmującą się tematem konfliktów. Obie były zdziwione, że w Warszawie ktoś się tym interesuje. I tak zaczęła się nasza współpraca, która przetrwała nawet moją emeryturę w wieku 70 lat.

Z literatury światowej dowiedziałam się, że zaczęto leczyć krwią płody z ChHN. To była pionierska praca Liley z Brazylii. On wstrzykiwał masę erytrocytarną do jamy otrzewnowej płodu. Koncepcja zaczerpnięta była z historii medycyny. Gdy niemowlętom nie wykonywano jeszcze przetoczeń dożylnych, tylko do szpiku kostnego, a jeszcze wcześniej do jamy otrzewnowej, stwierdzono, że krwinki dobrze się wchłaniały. Liley opisał technikę zabiegów u płodu i własne wyniki. Natomiast Bevis opracował badanie stężenia bilirubiny w wodach płodowych metodą spektrofotometryczną. I znów Liley wykonał tabelę prognostyczną, w oparciu o gęstość optyczną płynu owodniowego.

Ale nasze laboratorium było bardzo zapracowane i nie mogło szybko wprowadzić nowych metod diagnostycznych. A mnie się śpieszyło, bo widziałam martwe płody i te trudne do uratowania noworodki z obrzękiem uogólnionym. Zaproponowano mi, abym robiła to sama, u nich. Metoda nie była trudna.

Pierwsze próbne oznaczenia robiłam z wód płodowych odpływających w czasie porodu u zdrowych kobiet. Położnicy zaczęli pobierać je w konfliktach, nakłuwając jajo płodowe. Poprzedzone to było izotopową placentografią, aby nie nakłuwać łożyska. Ale położnicy znudzili się tym zabiegiem i zalecili, abym robiła to sama. A ja miałam poczucie przekroczenia kompetencji. Płód i rodząca - to nie jest dziedzina pediatrii. Pilnowałam więc, aby przy tych nakłuciach położnik był. To było za zgodą i w obecności.

W pierwszym przypadku, w którym ta diagnostyka wskazywała na zagrożenie życia płodu, wykonano cięcie cesarskie przed terminem porodu. Dziecko z ciężką niedokrwistością leczono dwukrotną transfuzją wymienną. Wyszło do domu w dobrym stanie.

Moja praca: "Rokowanie w Konflikcie Serologicznym na Podstawie Badania Wód Płodowych", ogłoszona w Ginekologii Polskiej w 1967 roku, nie wzbudziła zainteresowania szerszego grona położników poza naszym zespołem. Zaczęłam robić przygotowania do leczenia płodów.

Nasz szef od RTG, dr Janusz Bowkiewicz, był dobrym fachowcem, ale trudno się z nim rozmawiało. Był bardzo zamknięty, sztywny. Bulska poszła ze mną na tę rozmowę. Przyniosłam literaturę fachową i mówiłam, a on słuchał. Powiedział tylko: „odpowiem za tydzień". Przyniósł wtedy kilka pism z opisem zabiegu i stwierdził - możemy robić.

Drobny sprzęt do tego zabiegu kupiła mi znajoma lekarka w Londynie. To była specjalna igła i cewniki. Oficjalnie w kraju nie mogłam tego kupić.

W tym czasie profesor Bulska, po śmierci męża, objęła po nim klinikę na Starynkiewicza, a u nas szefem został doc. Marian Dipont. Ale Bulska zawiadomiła mnie, że przyjeżdża z Londynu profesor Karnicka, jej koleżanka ze studiów. Ona jest tam szefem kliniki i znam jej prace z literatury. Ma wygłosić w Gdańsku referat o leczeniu płodów krwią. Bulska nie może tam jechać, ale uważa, że ja powinnam - bo to mój temat.

Referat był dobry, omawiał zarówno doniesienia Liley, jak i jej własne. Dyskusja była długa i żenująco słaba. Oni nic nie wiedzieli na ten temat, a było to Towarzystwo Ginekologiczne. Długo czekałam na udzielenie mi głosu - bez skutku, aż padło pytanie: „czy ta metoda może trafić pod strzechy?" Przewodniczący zamyka dyskusję. Nie poddałam się. Wstałam i powiedziałam, że jednak proszę o głos. „Czy ma pani coś ważnego do powiedzenia?" Odparłam: „dla pana profesora nie, ale dla mnie tak, bo zajmuję się tym problemem". Pozwolił.

Mówię więc, że znam literaturę i prace pani profesor na ten temat, ale chcę zapytać o problemy techniczne, bo tego się zwykle nie podaje. Mój szpital jest przygotowany do tego zabiegu. Mamy dobrą zgodność badania wód płodowych ze stanem płodu i uratowaliśmy już płód z ciężką anemią, wykonując cięcie cesarskie przed terminem porodu. Chcę zapytać, co operator wyczuwa w czasie zabiegu. Ta japońska igła jest gruba i zaokrąglona. Nietrudno naciąć powłoki matki, ale czy czuje się dotyk igłą do brzucha płodu i czy trzeba ją popychać wtedy ostrożnie, czy jest duży opór? Czy warto upuszczać płyn owodniowy, aby zmniejszyć ruchomość płodu? I czy stosuje pani dodatkowy przyrząd do unieruchamiania płodu, bo to mi się nie podoba. Odpowiedziała na wszystko i zachęciła do działania. Zebranie zakończono. Pediatrów nie było, bo nikt mnie nie rozpoznał. Sekretarz zapytał mnie o nazwisko i miejsce pracy. Czy te strzechy też będą w protokole?

W marcu 1969 roku wykonaliśmy pierwszą transfuzję dopłodową. Ta kobieta, która bez wahania zgodziła się na zabieg, ufała mi bezgranicznie. Nie przerażał jej fakt, że w Polsce jeszcze tego nikt nie robił, że ja nie wiem, czy to się uda. Poroniła pierwszą ciążę, a potem urodziła troje chorych dzieci, które zmarły w szpitalu powiatowym w województwie Białostockim. W piątej ciąży ktoś skierował ją do nas, bo to był konflikt Rh. Były przeciwciała, ale badanie płynu owodniowego wykazywało małe zagrożenie. Doprowadziliśmy ciążę do terminu porodu. Dziecko leczone jedną transfuzją wymienną rozwijało się dobrze. Ale teraz zagrożenie było już duże. Przypadek ten opisaliśmy w Ginekologii Polskiej i tam podano szczegóły.

Problemem do uzgodnienia było, kto ma ten zabieg wykonać. Dr Herbstowa, która współpracowała ze mną, nie chciała. Była inteligentna, ale nie był to chirurg o złotych rękach. Uważała, że jestem bardziej sprawna manualnie i ja to wszystko zorganizowałam, więc powinnam to zrobić. Ona będzie mi asystować, biorąc ciężar odpowiedzialności, jako położnik, na siebie. Jestem jej za to wdzięczna.

Współpraca z radiologami przy zabiegu była bardzo dobra. Telewizja radiologiczna włączała się na konieczny czas. Wszystko było pod kontrolą. Byłam bardzo napięta, ale zabieg przebiegał planowo. Gdy ujrzałam jak kontrast wlewa się do jamy otrzewnowej płodu, przez wprowadzony tam cewnik, wrażenie było ogromne. Udało się. Przetaczanie koncentratu krwinek czerwonych trwało godzinę, ale wtedy napięcie już spadło. Przy zabiegu był również obecny szef położnictwa docent Dipont, bez żadnych widzów.

Pediatrzy obrazili się, bo chcieli patrzeć. Ale na próby, zwłaszcza takie z ludzkim życiem, się nie patrzy. To nie jest kino. Ja jeszcze tego nie mogłam uczyć. Gdy wróciłam na oddział, mój zastępca, dr Kwiecińska, powiedziała mi, że szykuje się transfuzja wymienna u jakiegoś dziecka w oddziale, a dyżur ma nowa lekarka, która tego nie robiła. Mam nie myśleć, że ktoś dodatkowo zostanie, bo to ja odpowiadam za oddział. Byłam bardzo zmęczona i było mi przykro. Moje asystentki nie zdały tego egzaminu. Natomiast kursanci położnicy powitali mnie lampką wina. Dziwny jest ten świat.

Ale wracam do mojej pacjentki. Była u nas przez 5 dni, po których oznajmiła, że wypisuje się na własne żądanie. Nie pomogły żadne perswazje. Zbliżały się święta wielkanocne i ona musiała je przygotować. To były pierwsze święta z dzieckiem w domu. Miała już roczną córeczkę. Chcieliśmy zamówić jej karetkę pogotowia, ale się nie zgodziła. Jej mąż jest kierowcą autobusu na linii Warszawa-Białystok i dla niej miejsce obok kierowcy zawsze się znajdzie. Pojechała tym autobusem. Dipont powiedział, że jestem głupia, bo ją puściłam. Ale to był wolny człowiek. Wróciła tym autobusem w wyznaczonym terminie. Płód żył.

Wywołano poród. Dziecko miało 3 700 000 erytrocytów, w tym tylko połowę krwinek własnych. Były 4 transfuzje wymienne i 4 uzupełniajace.

Ciekawy był fakt znacznego zmniejszenia gęstości optycznej wód płodowych w 18 dni po transfuzji dopłodowej. Mogło to być spowodowane zmniejszeniem anemii, co hamowało nadmierną erytropoezę. Takie zjawisko obserwowałam później w niektórych przypadkach.

Dipond podał do prasy notkę, że w szpitalu Bielańskim w Warszawie wykonano pierwszą w kraju transfuzję dopłodową, bez szczegółów. Zainteresowania położników z innych szpitali nie było, mówiono nawet, że to plotka. Ale wiedziała o tym dr Irena Twarowska z Poznania, bo spotykałyśmy się z powodu planowanego wyjazdu z referatami do Finlandii. Gdy powiedziała o tym w Poznaniu, reakcja położników była znamienna: „ci noworodkarze stają się coraz bardziej bezczelni". Amen.

Aby zakończyć historię tej konfliktowej rodziny, muszę wspomnieć, że nasza pacjentka zjawiła się ponownie po 10 latach w następnej ciąży, mając już dwoje zdrowych dzieci. Zdziwiłam się, że chce znowu ryzykować. Odparła - bo syna jeszcze nie ma. I o dziwo, to też było konfliktowe dziecko, ale przebieg choroby był lżejszy i obyło się bez leczenia płodu. I był syn.


ZJAZDY MIĘDZYNARODOWE


Mogłam to pominąć, ale fakt, że pracując naukowo i prowadząc zajęcia dydaktyczne dla lekarzy nie uczestniczyłam w życiu naukowym współczesnego świata, też jest znamienny.

W 1966 r. pojechałam z dr Herbstową i mgr Gurdą na sympozjum do Pragi. Pomógł nam w tym prof. Hartwig, który miał kontakt z czeskim Instytutem Szkolenia Podyplomowego. Miałyśmy do wygłoszenia pracę i poparcie uczelni (SDL), mogłyśmy więc dostać jednorazowe niby paszporty. Ale nie stać nas było na opłacenie całej imprezy. Mogłyśmy brać udział w obradach, ale żywić się na własny koszt. Otrzymałyśmy bezpłatny pokój w Domu Lekarza, bez utrzymania. Wymiana pieniędzy była bardzo ograniczona, a wystawania w różnych urzędach tyle, jakbyśmy organizowały wyprawę na księżyc. Zwiedzałyśmy Pragę indywidualnie. Tam, w muzeum, zobaczyłam po raz pierwszy oryginalnego Van Gogha. Ten blask złotego zboża był urzekający.

Obrady były w kilku językach. Irka słuchała po angielsku, ja po francusku. Nasza praca „Anaerbic Metabolizm In Asphyxia" wzbudziła zainteresowanie i poradziłyśmy sobie z dyskusją. Zaproszono nas nawet na zebranie w praskiej piwiarni. Czesi byli gościnni, a my trochę głodne. Żałowałyśmy sobie nawet picia soku pomarańczowego w zjazdowym bufecie. Uważałyśmy go za zbyt drogi, bo u nas w sklepach dla zwykłych ludzi takich specjałów nie było. Piłyśmy tylko herbatę, jako najtańszą, ale naprawdę najtańszy okazał się sok.

Praga była pięknym miastem, natomiast ich kliniczny szpital był jeszcze bardzo socjalistyczny. My miałyśmy nowocześniejszą klinikę.

W 1969 r pojechałam do Finlandii. Wybrał mnie na ten zjazd prof. Chrapowicki, po wysłuchaniu mojego referatu w Towarzystwie Pediatrycznym. Nie uzgodnił tego ze mną. Było to Polsko Fińskie Sympozjum Neonatologiczne. Jechała Irena Twarowska z Poznania ze swoja asystentką, Krystyna Buchar i ja, oraz profesor z towarzyszącą mu żoną.

Ja czytałam bez trudu anglojęzyczną literaturę medyczną, ale wprawy w mówieniu nie miałam. Moje towarzyszki pocieszały mnie, że rozmawiać można w różnych językach.

Mój nowy referat zatwierdzono w Ministerstwie Zdrowia. Potem ćwiczyłam wymowę z lektorką. Zawsze myślałam, że przy cichym czytaniu nie używam dźwięku. Okazało się, że tak nie jest. Najbardziej kaleczyłam najczęściej używane słowo: blood - krew. Muszę bardzo uważać na tę wymowę.

Jechałyśmy na tydzień, więc spotkań towarzyskich było bardzo dużo. Jeśli miałam francuskojęzycznych rozmówców, było dobrze. Z angielskim klapa. Aby prowadzić rozmowy na dobrym poziomie, potrzebna jest większa wprawa w mówieniu, niż przy praktyce lekarskiej.

Finlandia to piękny kraj, pełen ogromnych jezior. Wozili nas daleko na północ samochodami, pontonami i łodziami. Helsinki piękne, to miasto pełne zieleni, ale europejskie. Sklepy niewyobrażalnie pełne wszystkiego. Inny świat.

Szpital też taki jasny, nie zatłoczony. Na dużej sali jedno dziecko w czasie kroplowej transfuzji. To choroba hemolityczna noworodków. Pytam, czy tu zawsze tak mało dzieci na salach - lekarz odpowiada: „a po co ma być więcej". U nas byłoby tu 10 - 20 noworodków. Dostałyśmy jednorazowe zestawy do transfuzji wymiennej. Nawet nie wiedziałam, że takie są.

W dniu naszego sympozjum mamy długą podróż samochodami do Turku. Nie powtarzam tekstu, bo znam go na pamięć. Ale Krysia Buchar dopiero go pisze i pyta co chwila o jakiś słowo - jak będzie po angielsku. Przed obradami demonstrują nam nowoczesną aparaturę do badań. Jestem bardzo zmęczona.

I wreszcie te referaty. Pierwsza mówi Twarowska, coś z neurologii, po tym jej asystentka o infekcjach i w końcu Buchar. Przedstawia wyniki pracy swojego oddziału. Ale to było żałosne. Irka jęczy mi nad uchem, jest przerażona. I w końcu ja. Przedstawiam wyniki badań chemicznych i serologicznych w krwi matek, noworodków i w wodach płodowych i ich znaczenie w ChHN. Poszło dobrze. Irka ściska mi rękę: „Danusia świetnie."

Finowie już wiedzieli, że mój angielski szwankuje i pytali mnie w węższym gronie. I zapytali, czy miałam tylko jeden przypadek transfuzji u płodu. W tym materiale tak - to moja odpowiedź. Oni mieli już 20, a jest ich tylko 5 milionów. Ale to wolny, otwarty świat. Wydają podręczniki medyczne po angielsku.

Następnego dnia na obiedzie jakiś elegancki pan zaprasza nas na bal w zamku. Zaprosił ponad 100 osób, bo w tym czasie był tu zjazd reumatologów. Pytamy - kto to? To bardzo bogaty człowiek. Nie jest lekarzem. Ma fabrykę leków i fabrykę czekolady i jeszcze coś. Leki eksportuje do całej Europy. Tu jest kapitalizm i nie ma biedy.

Na tym balu w zamku, gdzie królowała kiedyś polska księżna, miałam szczęśliwie rozmówców z językiem francuskim. Poprosił mnie do tańca francuski lekarz, który tak się przedstawił: „byłem Zakopane, umiem psia krew". Ale najważniejszą osobą był stuletni prof. Ylpe. Powiedział: „Jestem tu najstarszy i najmniejszy". I to była prawda. Dobrze, że nie wiedziałam przed tym referatem, że on mnie słucha, bo bym umarła ze strachu. To była światowa sława.

Starałam się potem w CMKP o wyjazd do Londynu, do prof. Karnickiej. Poduczałam się w angielskim gadaniu. Ale mi odmówili. W tym czasie inna lekarka, neonatolog, która nie umiała zrobić zwykłej transfuzji wymiennej, dostała państwowe stypendium na półroczny pobyt w Paryżu i w Londynie. I właśnie ona, po powrocie, słysząc, że szykuję się do kolejnego zabiegu u płodu, poprosiła, aby mogły go zobaczyć jej asystentki. Tego nie wytrzymałam nerwowo. Powiedziałam, że mam inny pomysł - niech ona wykona pokazowo ten zabieg, a ja się będę przyglądać z jej asystentkami. Nie przyszły.

Czwarty Europejski Kongres Medycyny Perinatalnej odbył się w Pradze w 1974 r. Na ten zjazd przygotowałyśmy z dr Frankowską pracę hematologiczną. Gdy cały materiał był już zebrany i wymagał ostatniej korekty, pani Krystyna wiozła go do domu w oddzielnej siatce i zgubiła bez śladu. Nie było czasu i sił na odtworzenie materiału. Jechałyśmy wiec do Pragi bez referatu.

Ale to już były lepsze czasy. Miałyśmy opłacony cały zjazd. Oprócz słuchania obrad, zwiedzałyśmy zabytki Pragi i pojechałyśmy na objazd Słowackich zamków. Byłyśmy na bankiecie i nawet robiłyśmy zakupy. Kupiłam francuskie pantofle ze skórnej plecionki. Piękne. Była jedna para bardzo mała i pasowała tylko na moje nogi. Tym pantoflowym zwycięstwem zamykam mój wkład w neonatologię światową. Powracam do kraju. Warto zauważyć, że krajowego sympozjum neonatogicznego u nas jeszcze nie było.


PIERWSZE SYMPOZJA NEONATOLOGICZNE


Wkrótce po naszym powrocie z Helsinek zarząd Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego zwołał w Warszawie zebranie neonatologów z największych ośrodków w kraju. Prowadziła je przewodnicząca towarzystwa, prof. Zofia Leimbach. Tematem było kształcenie i praca naukowa w tej nowej dziedzinie. Niespodziewanie zostałam zaatakowana przez dr I. Norską, którą poznałam już w Pradze. Stwierdziła, że prace naukowe muszą być dobre, nie takie jak przedstawia Łozińska - przypadek leczenia płodu krwią. To jest bez wartości. Reakcja zebranych była burzliwa. Ocenili dobrze wprowadzenie tej metody w kraju. Ja stwierdziłam, że warto było przybliżyć wykonanie tego zabiegu naszym położnikom, ale nie uważam tego za własne odkrycie.

Pokazałam również sposób wykonania tej transfuzji na zjeździe ginekologów w Poznaniu. Był to plakat ze zdjęciami kolejnych etapów zabiegu. Zdięcia powiększone i wyretuszowane przez dobrego fotografa w pracowni architektonicznej były bardzo dobre. Nie zainteresowały jednak położników. Jedyną osobą, która zatrzymała się przed nimi i pytała o szczegóły, była doc. Jeżykowska-Kuleszyna, emerytowany poprzedni kierownik Kliniki Neonatologii w Poznaniu. Jej objaśniłam szczegóły. Przerost ambicji - to nie wygasająca cecha niektórych ludzi. Jeśli nie umieją zrobić tego, co robią inni, najlepiej tego nie zauważyć.

Pierwsze Ogólnopolskie Sympozjum Neonatologiczne odbyło się w Krakowie w 1970r. Tematem była statystyka w oddziałach noworodkowych i intensywna terapia noworodka. Prowadziła to doc. Barbara Kańska. Była członkiem partii i chyba powierzono jej jakiś nadzór nad tę dziedziną pediatrii. Ona też przedstawiła godzinny referat o sprawozdawczości. Rozdano kilkustronicowe ankiety i zapadła cisza. Zdecydowałam się na protest. Nie jestem w stanie prowadzić tak wielkiej statystyki. Nie mam na to czasu. A w wielu oddziałach obsada lekarska jest jeszcze mniejsza. Trzeba wybrać między opieką lekarską a tymi sprawozdaniami. Sala poparła mnie. Chwilowo wstrzymano zalecenia tej nowej władzy.

Potem był referat Irki Twarowskiej, przeładowany. Mówiła o wszystkim od neurologii do krążenia i oddychania. Poprawnie, ale nie do strawienia na raz.

Na koniec moja krótka prelekcja „Intensywna terapia w ChHN", która odbyła się przy połowie znużonych słuchaczy. To było kiepskie sympozjum.

Natomiast udane było II Ogólnopolskie w Poznaniu w 1972 r. Była znów intensywna terapia, okrągły stół prowadził dr P. Szreter.

Nasza praca „Ocena kliniczna jako podstawa postępowania leczniczego w niewydolności oddechowej noworodków" została wygłoszona przez moją asystentkę, Helenę Kidawę. Było to zestawienie objawów klinicznych zaburzeń oddechowych z wynikami badań gazometrycznych. Mogło to pomóc w ocenie stopnia kwasicy noworodków, w oddziałach nie posiadających jeszcze aparatury pomiarowej dla tej równowagi. Mogło to przyspieszyć rozpoczęcie leczenia. Klinika poznańska była dobrze wyposażona i oni nie docenili wartości tej pracy. Ale ja, mając szeroki kontakt z małymi oddziałami, wiedziałam, jak były ubogie w zakresie zagranicznej, drogiej aparatury.

III Ogólnopolskie Sympozjum Neonatologiczne obyło się w październiku 1974 r. w Warszawie. Tematem były „Żółtaczki Okresu Noworodkowego". Organizowałam go z dużą grupą pomagających mi osób i była to ciężka praca.

Było wiele oryginalnych doniesień i żywa dyskusja. Ale przede wszystkim była już wyraźnie kształtująca się kadra kierownicza, chcąca razem stworzyć neonatologię polską, w tamtych trudnych, ubogich czasach.

Przytaczam nazwiska bez tytułów, według kolejności prac w pamiętniku zjazdu:

Lucyna Bieńkiewicz - Łódź

Jerzy Szczapa - Poznań

Marcella Komraus-Gatniejewska - Siemianowice Śląskie

Elżbieta Gajewska - Wrocław

Czesław Bryniak- Kraków

Walentyna Iwaszko- Krawczuk - Białystok

Irena Norska - Zabrze

Krystyna Buchar-Hałoń - Warszawa

Waldemar Maszkiewicz - Wrocław

Maria Miecznikowska - Kraków

Zofia Sławek - Rzeszów

Ludwika Radomska - Gliwice

Do nazwisk tych dopiszę jeszcze Irenę Twarowską, chociaż jej na zjeździe nie było. Była ona pierwszą przewodniczącą sekcji Neonatologii w PTP. No i moje nazwisko musi się w tej grupie znaleźć. A losy każdego z nas były różne, bo życie polega na przemijaniu.

Na wyróżnienie zasługiwały dwa opracowania, wprowadzające postęp w omawianych problemach:

1/ Leczenie żółtaczek fototerapią - Gadomska i współpracownicy.

2/ Profilaktyczne stosowanie immunoglobuliny anty-Rh-D- Woytoń, Gajewska i współpracownicy. Doc. Janusz Woytoń był jednym z nielicznych położników zajmujących się konfliktem serologicznym.

My pokazaliśmy dwoje pięknych dzieci w wieku 3 i 4 lat, po leczeniu krwią w życiu płodowym. Omówiliśmy w dyskusji to postępowanie.

Dyskusja okrągłego stołu była ciekawa i urozmaicona. Prof. Roszkowski machał mi przed nosem odbitkami z prac Karnickiej, jakby to on odkrył potrzebę ratowania konfliktowych płodów. Poza mną nikt nie wiedział, że przed zjazdem miał przeciwne zdanie. Ale jego poparcie było pożądane.

Muszę wspomnieć, że koleżanka Miecznikowska z Krakowa, pomogła mi w wystroju graficznym zjazdu. Jej syn Wojciech, student architektury, zaprojektował symbol Neonatologii. Był on na zjazdowym plakacie i na okładce pamiętnika. Ten symbol do dziś figuruje jako godło Polskiego Towarzystwa Neonatologicznego.

W czasie tego sympozjum uświadomiłam sobie, że dwa problemy natury organizacyjnej i etycznej, warte są omówienia:

1/ Bezkrytyczne drukowanie i odbiór błędnych wystapień.

2/ Wzajemne stosunki między pediatrami i położnikami - współpraca, czy konkurencja.


BŁĘDNE REFERATY NA ZJAZDACH


Na opisanym już III sympozjum neonatologicznym pojawił się nieznany mi dr S. Przedstawił mechanizm występowania żółtaczki u noworodków. Było to podane bardzo syntetycznie, z użyciem symboli i wzorów, ale ja niezbyt dobrze to zrozumiałam. Miał wspaniałą dokumentację graficzną, kolorową, wykonaną bardzo starannie. Jej poziom przewyższał nasze ówczesne możliwości. Chyba była zrobiona za granicą. Podnosiło to oczywiście ocenę wypowiedzi. I on jedyny został nagrodzony brawami.

Pamiętnik przygotowywałam do druku po zjeździe. I okazało się, że to są jakieś głupoty. Były to wzory matematyczne bez liczb, tylko z symbolami. I o ile można było sobie wyobrazić, że takie wartości jak bilirubina, czy erytrocyty, można podać w liczbach i odpowiednich jednostkach, to błona komórkowa podniesiona do kwadratu - powodowała zawrót głowy. Aby tę pracę odrzucić, musiałam mieć dwie negatywne recenzje, które otrzymałam bez trudu. Nieoficjalnym recenzentem był również mój syn, aktualnie student fizyki. On też pierwszy powiedział, że to trzeba leczyć.

Nie pamiętam, w którym to było roku, ale na pewno w Poznaniu. Chyba znów medycyna perinatalna, bo byli położnicy i pediatrzy. Była dr Herbstowa, moje asystentki i Krystyna Frankowska z Hematologii.

Przewodniczący ogłosił, że dopuszczono dodatkowo referat, nie zgłoszony przed zjazdem, ze względu na jego wyjątkową wagę. I był to właśnie pan S. Nie skojarzyłam sobie tego nazwiska. Podał na ekranie swoje nazwisko i tytuł pracy. Ja tak nigdy nie robiłam przed referatem, tylko na pracach składnych do druku. Była to koncepcja mechanizmu powstawania konfliktu w układzie ABO. Mówił w sposób przekonywujący, ale nie całkiem to rozumiałam. Frankowska mi szepcze, że on myli używane terminy.

Twierdził, że antygeny A nie wywołują konfliktu serologicznego, a powodują go kompleksy krwinek z przeciwciałami. I znów burza oklasków. Na przerwie moja asystentka, dr Grodzicka, całkiem normalna, mówi, że to wspaniała praca. Frankowska kręci głową, więc zaczepiłyśmy autora. Ona pyta, jak on wytwarza te kompleksy. Obiecał zademonstrować swój eksperyment w Instytucie Hematologii.

Okazało się, że dodawał do krwinek z antygenem A surowicę grupy O i tak wytwarzał te kompleksy. To zwykła aglutynacja, która występuje przy badaniu grup krwi, a nie żadne odkrycie. W chorobie hemolitycznej noworodka niszczenie krwinek płodu spowodowanie jest przeniknięciem przeciwciał odpornościowych matki do jego krążenia.

Ale to wystąpienie nie było groźne, tylko głupie i kompromitowało organizatorów zjazdu i słuchaczy bijących brawa. Ktoś te brawa zawsze zaczynał i ktoś tę pracę promował.

I znów na sympozjum perinatalnym we Wrocławiu, przeglądając pamiętnik wydrukowany przed obradami, natrafiłam na pracę dr S. Współautorami jest dwóch profesorów położnictwa. Tytuł: Profilaktyka konfliktu Serologicznego w układzie ABO. Eksperyment polega na szczepieniu kobiet, niezgodnymi antygenowo krwinkami ich mężów. Po kilku takich iniekcjach konflikt nie występuje. Taki konflikt w ogóle rzadko występuje, ale tu popełniony jest groźny błąd. Takie postępowanie nie blokuje wytwarzania odpornościowych przeciwciał, tylko je pobudza.

Poszłam na tę sesję. Prowadzona była przez położnika i docenta pediatrii z Lublina, którą znałam. Sala znów biła brawo. A ja, pierwszy raz w życiu, wystąpiłam jak nastroszony paw, ale tak musiałam. Przedstawiłam się jako członek Krajowego Komitetu do Spraw Transfuzjologii (zgodnie z prawdą) i powiedziałam, że to, co autor przedstawił, jest namawianiem łatwowiernych lekarzy do popełnienia błędu w sztuce lekarskiej. Takie szczepienie krwinkami czerwonymi stosuje się u dawców surowicy anty Rh D. I dopiero ona chroni przed konfliktem. Szczepi się tylko mężczyzn, bo oni nie zachodzą w ciążę i to nie zagraża ich dzieciom. I dzieje się to we Wrocławiu, siedzibie komitetu PAN do spraw immunologii. A lekarze są chyba naiwni, bo znów sala biła brawo. Poprosiłam o zapis mojego głosu w protokóle sesji. Przewodniczący coś szepce z tę pediatrą, pewnie pyta o mnie. On chce ustalić, kto zwariował - ja czy pan dr S.

Oddałam ten pamiętnik prof. Seyfriedowej i w Ministerstwie Zdrowia była rozprawa w sądzie lekarskim. Zabroniono panu S. stosować tę metodę. Ale okazało się, że współpracownicy nie przyznali się do udziału w tych eksperymentach. Również pediatrzy nie spotkali noworodków urodzonych po tej „profilaktyce". Chyba to była tylko fantazja.

Opisuję to, aby pokazać, jak łatwowierni są lekarze, gdy głupstwo przedstawi się na zjeździe i w naukowym piśmie. Zwłaszcza, gdy towarzyszy mu efektowna oprawa graficzna i nagrodzi się mówcę brawami.

Ale to nie było jeszcze pożegnanie z dr S.

Mieliśmy potem roboczą naradę w jakimś zameczku pod Krakowem. Był to zespół z planu węzłowego PAN. Nikt nie był zaproszony. Był tylko prof. Ptak i jego pracownicy, serolodzy Instytutu Hematologii, i ja, z Ośrodka Konfliktów Serologicznych. I zjawił się znów pan dr S. Zabrał głos, pisał jakieś wzory na tablicy. Prof. Seyfriedowa podała przewodniczącemu kartkę - „to jest chory człowiek".

Pomijam celowo nazwisko lekarza, o którym piszę. Jeśli jest on chory, to obowiązuje tajemnica lekarska.

Ale ta sprawa nie była odosobniona, zdarzały się i inne. Taką inną, bolesną dla mnie, opiszę w dalszym rozdziale. Niestety, to nie była tym razem choroba autorów, tylko brak wystarczającej wiedzy, pycha i arogancja, poparta tytułami naukowymi i pracą w znanym ośrodku medycznym.


NEONATOLODZY A POŁOŻNICY I WŁADZE MIASTA


Ten problem pojawił się w czasie organizowania III Sympozjum Neonatologicznego w Warszawie. Profesorowie położnictwa to była potęga wobec doktorów pediatrów. A do okrągłego stołu musiałam ich zaprosić. Doc. Marian Dipond musiał przy nim być - to przecież kierownik naszej kliniki położniczej i w czasie jego kadencji rozpoczęliśmy leczenie płodów krwią. Ale w tym czasie w stolicy panował prof. Ireneusz Roszkowski. Bulskiej już zabrakło.

A właśnie prof. Roszkowski był pierwszym lekarzem położnictwa, którego poznałam. W czasie ostatniego roku studiów miałam tygodniowy staż w klinice położnictwa w szpitalu Dzieciątka Jezus. Klinika na placu Starynkiewicza nie była jeszcze odbudowana i mieściła się w jednym z pawilonów tego szpitala. Sala porodowa łączyła się z werandą, oddzielona tylko wahadłowymi drzwiami i tam stały łóżka dla studentów. Przez tydzień nie wolno nam było wychodzić poza ten pawilon. Przyszedł do nas dr Roszkowski, postawił taki fantom- niby kawałek rodzącej kobiety i umieścił w nim szmacianą lalkę pośladkami do przodu. I kazał mi urodzić to dziecko. Nie miałam o tym pojęcia, więc wyciągnęłam go, a on mnie strasznie wyśmiał. Powiedział, że połamałam dziecku nogi i uszkodziłam matkę. Potem pokazał, jak się przyjmuje pośladkowy poród. Gdy poszedł, to nasz kolega, bardzo sympatyczny przyszły profesor neurochirurgii, przyjaźnie się ze mnie podśmiewał, że mnie tak zrobił na szaro. A ja na to, że jasnowidzem nie jestem, nie widziałam i nie czytałam - to nie wiedziałam. A ten asystent nie nadaje się do szkolenia studentów, bo powinien uczyć, a nie wyśmiewać.

Ale po chwili stwierdziliśmy, że doktor jest na porodówce i musiał wszystko słyszeć. Poszliśmy do niego, a on pokazał, jak badać rodzącą. I od tej pory, przez cały czas stażu, objaśniał mi wszystko. I, jak się okazało, zapamiętał mnie.

Po kilku latach, gdy pracowałam na Płockiej, prof. Bulska miała w klinice gości - kilku położników. A my z Sianożęcką byłyśmy w pokoju lekarskim. I w drzwiach ukazał się prof. Roszkowski. Poznał mnie. Gdy wyszli, Elżbieta zawołała z oburzeniem: „co to znaczy, profesor zrobił do pani oko". Zgroza.

Gdy organizowałam sympozjum, musiałam zaprosić kilka osób do dyskusji. I był to właśnie prof. Roszkowski. Prosiłam dr Lamers, która prowadziła noworodki na Karowej, o wstępną rozmowę z profesorem. Odmówił jej stanowczo. Uparłam się i sama poszłam. Rozmowa była trudna. Mówił, że leczenie płodów krwią jest bez sensu. On udowodnił, że najważniejsze jest, żeby matka nie miała anemii, wtedy dziecko będzie zdrowe. Oznajmiłam mu, że powiem na zjeździe, że odmówił udziału, bo go noworodki nie interesują. Szantaż też się czasem przyda. Profesor Roszkowski brał udział w okrągłym stole i wyraźnie uzupełnił swą wiedzę.

Ale ten zjazd to nie był koniec naszej współpracy. Prof. Roszkowski prowadził na Karowej zebrania omawiające śmiertelność okołoporodową. I było takie zebranie w okresie, gdy na Bielanach ordynatorem położnictwa był już doc. Longin Marianowski. Ze sprawozdań wynikało, że najlepszy oddział położniczo- noworodkowy był w Otwocku. Tam noworodki w ogóle nie umierały. Któryś z dowcipnych położników zaproponował, żeby nas wszystkich przeszkolić w tym oddziale. Było dużo śmiechu, bo wszyscy wiedzieli, jak można oczyścić statystykę, zawyżając liczbę dzieci niezdolnych do życia i odsyłając noworodki na pediatrię. W tej atmosferze, prof. Roszkowski, który często wypowiadał się bez wahania rzekł: „A jeśli chodzi o Bielany, to kolego, Marianowski, niech się pan nie gniewa, ale najpierw jest Łozińska i jej Ośrodek Konfliktów i dopiero potem pan." To usłyszało pół Polski. Od tej pory miałam układnego wroga jako współpracownika. Los tak chciał.

Najwięcej zawdzięczałam w swoim życiu neonatologa prof. Bulskiej. To się przewija w moich wspomnieniach z okresu pracy na Płockiej i na Bielanach. Gdy ona odeszła do kliniki na Starynkiewicza - nasze kontakty trwały dalej.

Z doc. Marianem Dipontem można było żyć, choć miał różne humory. Niestety chorował na serce i zmarł nagle. Zastąpił go właśnie doc. Longin Marianowski.

Z tymi położnikami łączyły mnie problemy zawodowe.

Prof. Bulska to była moja starsza, mądrzejsza opiekunka i przyjaciółka. Nie robiłyśmy razem prac naukowych. Robiłam je z jej asystentkami. Ona nigdy nie dopisywała swojego nazwiska do tych publikacji. Prace były z jej kliniki, przez nią nadzorowane. A mnie zachęcała do pracy.

Prof. Małgorzata Serini-Bulska zmarła niespodziewanie w 1973 r. Kilka dni przed tę tragedią dzwoniła do mnie w jakiejś sprawie. Skarżyła się wtedy, że bolą ją stawy rąk i boi się, że nie będzie mogła operować. „Ale najgorsze pani Danusiu jest to, że jest mi już trudniej stawać na rękach." To była ona, olimpijska florecistka, cała ona przez duże O.

Wróciła z kongresu w Indiach. I była to piorunująca infekcja. Poczuła się źle w klinice, odwieziono ją do domu. Wieczorem była już w szpitalu. I śmierć nadeszła szybko. Nikt mi jej nie zastąpił. To był wspaniały człowiek.

Gdy organizowałam Klinikę Neonatologii CMKP, moim współpracownikiem był prof. Janusz Kretowicz. To była dobra współpraca, wzajemne zrozumienie. Ale na pewno było mi łatwiej, bo miałam już znaczący tytuł naukowy. Prof. Kretowicz wyjechał z kraju, a ja dobrnęłam do emerytury z prof. Miedzińską, też w zgodzie.

Współpraca z komunistyczną władzą medyczną stolicy była trudna. W Instytucie Gruźlicy przeżyłam epidemię posocznicy u noworodków. Prosiłam o zamknięcie i dezynfekcję oddziału, bez rezultatu. Klinika na Działdowskiej przyjmowała chore dzieci i u nas nie było zgonów. Ale gdy wypisywałam je wcześnie, to ginęły w domu. Z moim zdaniem Wydział Zdrowia się nie liczył. Poprosiłam o oficjalną konsultację prof. Kanabusową i pozwolono mi zamknąć tylko czyste położnictwo. Gruźlica może umierać. Dopiero interwencja prof. Kanabusowej w Ministerstwie Zdrowia dała rezultat. Minister prof. Barański kazał zamknąć i czyścić całą klinikę.

Mniej boleśnie przeżyłam brak epidemii na Bielanach.

W 1974 r. władza przypomniała sobie o mnie. Inspekcja wydziału Sanitarno-Epidemicznego. Pobrali wymazy z różnych mebli na salach dzieci, i skandal - wyhodowano gronkowca złocistego. Ale dzieci były zdrowe, epidemii nie było. Pobrano wymazy z gardła i nosa całego personelu (tylko pediatrycznego). Pracownicy wstrzymali oddech z przerażenia. Krysia, mój zastępca, która miewała czasem dziwne pomysły, oznajmiła: „Jeśli ktoś będzie nosicielem, zwolnimy go, bo nie ma innego wyjścia". Wyrosło z posiewu od niej, ale tylko raz. Dopiero trzy dodatnie posiewy wskazują nosiciela. Nie znaleziono go.

Ale na mój domowy adres przysłano mandat - do zapłacenia 1000 zł. Zapłaciłam.

10. II w Służbie Zdrowia ukazał się artykuł „Sanepid na Bielanach". Obsmarowali mnie strasznie, a w mieście zawrzało. Z Towarzystwa Chirurgicznego zawiadomiono mnie o terminie zebrania na temat zakażeń wewnątrzszpitalnych. Ktoś przysłał mi jakąś książkę i wiele osób wyrażało solidarność z naszym zespołem.

Przystąpiłam do działania. Wysłałam pismo do ministra zdrowia, z kopią do Sanepidu. To był referat o gronkowcu, o tym, że od dawna wiadomo, że noworodki kolonizują go w gardle w pierwszych dniach życia. Istnieje nawet termin „dziecko chmurka" - to taki noworodek, który przy każdym wydechu bucha tymi bakteriami. Poszłam z tym do ministerstwa. Przyjął mnie dr Magdzik. Nie wiedział o tej aferze, ale obiecał pertraktować z władzą. A podsekretarz stanu, dr Brzozowski, przyznał mi rację i uchylił mandat. Jego żona prowadziła oddział noworodków w MSW na Wołoskiej. Sanepid miał problem, bo mandaty są bezzwrotne, ale odesłali mi pieniądze do domu.

Po kilku latach byłam na zebraniu w stołecznym Sanepidzie, gdzie omawiano problemy epidemiczne. Nie pamiętam już nazwiska, ale mgr biologii powiedziała publicznie, że niektóre dane czerpała z tego mojego obronnego pisma. Przeglądając bieżące piśmiennictwo (2004 r.) napotkałam pracę na temat kolonizacji gronkowca przez noworodki. Ten problem przetrwał do dziś. Myślę, że obecna tendencja do wczesnego wypisywania matki z dzieckiem do domu, zmniejsza ryzyko epidemii w oddziałach noworodkowych.

Ale zachodzą jakieś zmiany polityczne i nasz oddział zauważają w ministerstwie Zdrowia. Zaczynają przysyłać obcokrajowców na wizyty, często bez uprzedzenia. Niespodziewana lekarka z Czechosłowacji przyszła w najbardziej zajętym moim czasie i opiekuje się nią Krysia.

Przysyłają lekarkę, ginekologa z Leningradu. Jest inteligentna i można z nią rozmawiać. Mówi mi na ucho, że gdyby u nich ktoś zrobił taki numer z tę transfuzją do płodu bez pozwolenia władz, to by go zamknęli. Ale druga lekarka z Moskwy, podobno serolog, jest jej przeciwieństwem. Była w Instytucie Hematologii i nie mogą z nią już wytrzymać, więc przysłali ją do nas na tydzień. To był ciężki tydzień. Mamy wykonać badanie USG, a przy aparacie nie ma parafiny, więc czekamy aż ją przyniosą. A ta uczona woła tryumfalnie: „a u nas parafiny, wazeliny mnogo." Nawet nie wie, z czego się śmiejemy. Pytam, dlaczego nie robią transfuzji płodom. „Bo mają lepszą metodę. Przeszczepy skóry". Mówię, że to zarzucono, bo nie działa i w skórze nie ma antygenów Rh. Ona: „A u nas są".

Była również wizyta ministra zdrowia ZSRR, ale to był inteligentny człowiek i tylko zwiedzał klinikę. A wizyta zespołu ministra zdrowia USA była bez sensu. Minister był u naszego ministra, a jego ekipa nic się na medycynie nie znała. To była żona ministra i kilka osób z ich ambasady.

Dla mnie ważny był pobyt profesora z Indii. Kończył on roczną podróż po Europie i miał zorganizować neonatologię w kraju. Ministerstwo skierowało go do Instytutu Matki i Dziecka, ale nie znalazł tam nic ciekawego i poprosił o lepszy oddział. O dziwo - przysłali go tu. Był przez dwa tygodnie i chodził ze mną na wszystkie obchody, nawet w niedzielę. Gdy poznaliśmy się już trochę, spytałam go, po co tu jest. Przecież widział przodujące kliniki, przyjechał prosto z Uppsali. A u nas socjalistyczna bieda, braki w wyposażeniu. I tu ciekawa odpowiedź. On z tego pobytu korzysta, bo spotkał pierwszy taki oddział w czasie swojej podróży, z ograniczonymi możliwościami i wiedzą na światowym poziomie. On taki wzorowy oddział może stworzyć jeden, a kraj wielki. Więc będzie dążył do utworzenia oddziałów początkowo biednych, ale rozumnie prowadzonych. I to byłoby jego zwycięskie osiągnięcie. Trochę podtrzymał mnie na duchu.


OŚRODEK KONFLIKTÓW SEROLOGICZNYCH


Współpraca z Zakładem Serologii Instytutu Hematologii była bardzo owocna. W 1977 r. powstał ośrodek konfliktów. Zostałam jego kierownikiem i otrzymałam 3 dodatkowe etaty, dla sekretarki i dwóch laborantek, które pracowały w instytucie pod kierunkiem dr Frankowskiej. Zbiegło się to z rozpoczęciem produkcji immunoglobuliny anty Rh-D, nadzorowanej przez prof. H. Seyfriedową. Nasz ośrodek propagował i rozdzielał ten preparat w województwie warszawskim, bezpłatnie. Była to właściwa droga do zmniejszenia częstości występowania ChHN. Surowicę tę mógł dostać u nas każdy ginekolog, bez konieczności podania osobistych danych ciężarnej. Trzeba było objąć tę profilaktyką kobiety po przerwaniu ciąży, rezygnując z dokumentacji.

Mogliśmy przyjmować do porodu ciężarne niezależnie od miejsca zamieszkania oraz leczyć płody i noworodki praktycznie z całej Polski. Lekarze oddziału noworodków otrzymali wyższe stawki dyżurowe, jako oddział zabiegowy.

Prowadziłyśmy z dr Frankowską szeroko zakrojoną pracę dydaktyczną, nie tylko dla lekarzy. Według naszego scenariusza zrealizowano film o konfliktach dla pacjentek. Organizował i finansował to Polski Czerwony Krzyż. Nie wszystko poszło dobrze, była kiepska animacja niszczenia erytrocytów, bo był kiepski rysownik. Wyświetlano to w kinach, przed filmami fabularnymi.

Trwały stale prace badawcze. Wspomnę tu o wprowadzeniu przeze mnie modyfikacji prognostycznej tabeli Liley. Wykazałam, że jednoczesna ocena gęstości optycznej płynu owodniowego oraz stopnia immunizacji matki wzbogaca diagnostykę. Im większa jest rozbieżność stężenia przeciwciał i tych wartości w wodach płodowych, tym większe prawdopodobieństwo, że płód ma grupę krwi Rh(-).

Na uwagę zasługuje również praca badająca wielkość przecieku krwinek płodu do krążenia matki, po diagnostycznym pobieraniu wód. Małe przecieki zdarzały się często, ale dwukrotnie był przeciek duży.

 Szokujący dla mnie był następujący przypadek. Czwarta ciąża i dwoje dzieci urodzonych w naszej klinice miało ChHN o lekkim przebiegu. Rutynowo pobrano płyn owodniowy do badania, a następnego dnia jest telefon z Hematologii. To Frankowska pyta: „czy pani siedzi?" Nie, stoję. „To proszę usiąść - jest przeciek powyżej 100 ml. krwinek płodu w krążeniu matki. I proszę trzymać się krzesła. Ten płód ma grupę Rh(-)". Niestety, ta diagnostyka obarczona była ryzykiem, jak każdy zabieg medyczny. Ale świadomość, że uszkodziłam zdrowe dziecko była przykra. Na szczęście ciąża była już tak duża, że można było wywołać przedwczesny poród. Dziecko