Płatne studia stały się dziś tematem gorącym. Dyskutują o tym wszyscy, którzy jakoś są w studia „umoczeni”; najczęściej studenci i ich rodziny. Jest też taka dyskusja na łamach krytycznie nastawionego do obecnego systemu edukacji portalu Niezależnego Forum Akademickiego, gdzie często zaglądają różne osoby, również studenci.




Na spotkaniu sympatyków Niezależnego Forum Akademickiego Pan Marcin Chałupka bardzo przytomnie zauważył, że podnoszone na tym forum zarzuty pod adresem sytemu edukacji i prezentowane propozycje poprawy są dla osób spoza środowiska nauczycieli akademickich, w szczególności studentów,  często mało czytelne. Ja nie do końca zgadzam się z tym poglądem, ale studencki ogląd sytuacji na pewno on zna lepiej niż ja. A z faktami się nie dyskutuje. Ja generalnie ubolewam nad tym, że tak jakoś, nie wiadomo kiedy, zapomniano, iż oryginalna „definicja” uniwersytetu określała go jako korporację nauczających i nauczanych wspólnie poszukujących prawdy. Zamiast takiej korporacji, czyli wspólnoty, mamy dziś podział, rozwarstwienie tej wspólnoty na grupy mające różne, często sprzeczne interesy. Student chce najczęściej po prostu otrzymać dyplom wiedząc (czy tylko wierząc?), że jest to warunek konieczny zdobycia pracy i urządzenia sobie życia. Wiedza i umiejętności też by się oczywiście przydały, bo pracodawcy coraz częściej weryfikują dyplomy, ale sposób przekazywania tej wiedzy, czy choćby tzw. układ przedmiotów już niekoniecznie są przez każdego tak samo akceptowane. I to jest normalne; klasyczne nauczanie to głównie binarna relacja miedzy nauczycielem, a uczniem i oczekiwanie, iż każdy student ma te same doświadczenia, wiedzę czy osobowość jest nieporozumieniem.



Tzw. niesamodzielni pracownicy uczelni rozliczani są z pracy naukowej i dydaktycznej. Jeśli chcą zająć się nauką, to przy dzisiejszym obciążeniu dydaktycznym (obłędnie niekiedy duże grupy studenckie to też nadmierne obciążenie) muszą traktować dydaktykę po macoszemu. Jeśli zajmą się poważnie dydaktyką, to pewnie zawalą naukę, bo bardzo rzadko uda się pozytywnie skorelować tematykę badań naukowych z tematyką zajęć dydaktycznych. Najprostszym rozwiązaniem wydaje się być podnoszenie „selektywności”; jeśli dopuszczę do egzaminu 30% grupy, to szanse, że połowa z nich egzamin zda są większe niż gdybym dopuścił 60%. Mogę więc stwierdzić, że poziom nauczania jest wysoki, bo przecież oblałem 70% klientów. Jeśli solidnie poprowadzę zajęcia, a zaliczenie (kolokwia) zrobię np. testowe, to ten ewidentny konflikt między mną, a studentem zaprezentuję jako „obiektywny” i dam się poznać jako nauczyciel wymagający ale sprawiedliwy. Co więcej, będę też dobrze oceniony przez egzaminatora, który stwierdzi, że studenci są dobrze przygotowani. Tym, że student może być dobry, ale niedostosowany do bardzo sztywnego systemu nikt się nie interesuje, bo i po co, skoro nic to nie zmieni, a kłopotów nagonić może sporo. Samodzielni pracownicy uczelni zainteresowani są na ogół tzw. wynikami; otrzymaniem grantu, napisaniem dobrej książki czy udziałem w ciekawej konferencji. Niekiedy doktorantami (do zostania profesorem dobrze jest mieć dwóch). Za efekty nauczania czy prowadzenie seminarium naukowego dla „niesamodzielnych” nikt odpowiednio do wkładu pracy nie płaci. A oceniać „rozwój naukowy niesamodzielnych” trzeba, co oczywiście generuje kolejny, „obiektywny”, konflikt w korporacji.



To, co napisałem nie wyklucza oczywiście istnienia wielu wspaniałych nauczycieli, którzy znakomicie łączą pracę naukową z najwyższej jakości dydaktyką, ale są to pasjonaci pasujący do systemu jak cylinder do gumiaków. W moim odczuciu prowadzona obecnie dyskusja o odpłatności za studia jest doskonałą okazją do rozważenia możliwości zmian systemu. Konstytucyjnie gwarantowanej bezpłatności kształcenia w dzisiejszej postaci nie da się utrzymać. Nie stać na to zresztą krajów o wiele od nas bogatszych, a często kształcących mniejszy procent absolwentów szkół średnich niż my. Wydaje mi się, że można jednak znacznie zmniejszyć dolegliwość odpłatności za studia i osiągnąć przy okazji kilka dodatkowych, chyba dość ważnych celów. Szerzej napisałem o tym w portalu NFA (http://www.nfa.pl/articles.php?id=64 i http://www.nfa.pl/articles.php?id=65), tu powtórzę tylko niektóre, nieco zmodyfikowane, propozycje. Generalnie chodzi o to, by z jednej strony przywrócić wspomnianą wyżej korporację nauczających i nauczanych, z drugiej ulokować uczelnie na wolnym rynku, zamiast odgradzać je od niego specjalnymi regulacjami prawnymi.



Jak to jest z forsą?



Z różnych rachunków wynika, że Państwo przeznacza na kształcenie jednego studenta rocznie ok. 4 tysięcy złotych, a prorektor UJ mówił w 2002 roku o 5-ciu tys. na studenta UJ. W kwocie tej mamy zarówno utrzymanie substancji materialnej (budynki, wyposażenie, media itp.), administracji, kadry nauczającej i generalnie wszystkiego co studenta „obsługuje”. Zarządza tą forsą uczelnia. Wydaje się, że sama tylko zmiana dysponenta tych pieniędzy mogłaby sporo zmienić. Koszty utrzymania budynków i ich wyposażenia oraz administracji powinna oczywiście ponosić uczelnia (i początkowo dostawać na to z MENiS stosowne,  stale „optymalizowane”, środki. Celem powinno jednak być finansowanie wszystkiego poprzez opłaty studentów). Płace kadry mogłyby jednak  składać się z wielu składników, a o niektórych decydowaliby studenci. Widziałbym to tak. Każdy podejmujący studia otrzymuje bon edukacyjny o określonej, zmiennej w czasie (na ile nas aktualnie stać) wartości. Za bon ten może „wykupić” uczestnictwo w jakich chce i gdzie chce zajęciach. Może więc np. (jeśli są miejsca) uczestniczyć w wykładach z teorii prawa na UJ i ekonomiki produkcji w AE. Może też (na kierunkach nie wymagających zajęć laboratoryjnych) nie uczestniczyć w żadnych zajęciach, a bon, po upływie terminu jego ważności (i zdaniu egzaminu – to hamulec dla oszustów) odsprzedać państwu. Biorący od studenta forsę nauczyciel akademicki musi zapłacić uczelni za „danie firmy”. I, w końcowym etapie zmian systemu, z tych właśnie pieniędzy uczelnia utrzymuje administrację, budynki itp.



Jak płacić pracownikom uczelni?



W większości uczelni nie ma dziś żadnej motywacji do lepszej pracy. Pracownikom płaci się nie według ich pracy, ale według, związanego zazwyczaj z posiadanym stopniem naukowym, stanowiska. Pracującego więcej niż konieczne do uzyskiwania kolejnych pozytywnych ocen minimum asystenta czy adiunkta można od biedy zrozumieć. On chce „zrobić stopień naukowy”, przejść do „wyższej” grupy i zarabiać lepiej. Profesor nie ma jednak żadnej praktycznie motywacji; on niczego więcej nie uzyska (na granty załapują się nieliczni, to nie jest dobra motywacja). Jeśli robi coś, czego robić nie musi to jest albo pasjonatem, albo podejrzanym frajerem. Można oczywiście przyjąć, że nasz system, poprzez konieczność pokonywania kolejnych stopni, tak znakomicie uszlachetnia pracowników uczelni, że każdy profesor jest wysoce etycznym pasjonatem, który naukę i nauczanie traktuje jak szlachetne hobby, ale ilość pojawiających się ostatnio wyjątków trochę ten obraz burzy. Nie za dobrze pasują do niego również i inne fakty czy rozmaite porównania efektywności naszej nauki czy kształcenia (po cholerę ci najlepsi zaczynają masowo studiować zagranicą?). Gdyby jednak płaca pracownika uczelni zależała od tego, co napisał (to nauka) i ile swej wiedzy sprzedał (por. wspomniany bon edukacyjny), to jego motywacja do dobrej roboty znacznie by wzrosła. Gdyby płaca podstawowa była bardzo niska, to zbędna byłaby też tak dziś kontrowersyjna (ja znam przypadek, gdy facet oceniał ludzi o wielokrotnie większym niż on dorobku naukowym) rotacja. Człowiek, który zarabiałby np. połowę średniej krajowej długo by na uczelni nie wysiedział i poszukał sobie innej roboty. Z drugiej strony ten, który zarabiałby dwie średnie pilnowałby swej roboty i ostro zasuwał naukowo i/lub dydaktycznie. Na pewno podniosło by to poziom oferty edukacyjnej jego uczelni.



Propozycja oceniania<?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" />



Aby sensownie oceniać, będący podstawą obecnej uczelnianej hierarchii, poziom nauczania należałoby wprowadzić jednolitą ocenę wszystkich studentów określonego kierunku studiów, tak jak dziś ocenia się maturzystów. W odróżnieniu jednak od matur egzamin taki (kompleksowy, średnio jeden, dwa na semestr), winien być tylko pisemny, całkowicie anonimowy (część „werbalną” można zresztą zwalić na komputer; opracowanie stosownych testów nie jest zadaniem na lata) i zdawany przed komisją z innego ośrodka. Procedurę taką stosować by można do tzw. pierwszego szczebla kształcenia, tzn. licencjatu i studiów inżynierskich. Gdyby finansowanie uczelni kształcących na niższym poziomie prowadzić wyłącznie poprzez bony edukacyjne i uczciwy system stypendialny (tylko stypendia socjalne), to mogłoby się okazać, że w trosce o swą egzystencję zaczęłyby one bardziej sensownie wydawać zarobiony, właśnie zarobiony, nie otrzymany z MENiS, grosz. Mogłoby też okazać się, że wcale nie jest ważne, czy uczelnia jest państwowa, czy prywatna.



Możliwe korzyści i widoczne problemy



Wyraźne oddzielenie procesu nauczania od procesu oceniania spowodowałoby zmianę statusu szkoły i nauczyciela. Straci sens porównywanie poziomu studiów zaocznych i dziennych, bo nie będzie ważne jak kandydat na inżyniera czy licencjata zdobył wiedzę, a tylko to czy zdobył wystarczającą jej „ilość”. Wykładowca stałby się normalnym nauczycielem i nie byłby traktowany jako kolejna przeszkoda na drodze do dyplomu, co dziś staje się powoli standardem. Student i jego nauczyciel staliby po tej samej stronie „przeszkody” (egzaminu) i obaj byliby zainteresowani w jej pokonaniu. Wydaje się, że niebagatelną rolę odgrywałaby też możliwość samooceny studenta (wszystkie testy egzaminacyjne byłyby dostępne w Internecie), który mógłby sam, w dowolnej chwili,  ocenić swoje umiejętności i zadecydować czy podejść do egzaminu.  Nie jest to nic nowego; tak zdaje się na prawo jazdy. Zrównano by też pozycje szkół państwowych i prywatnych (zakładam tu wspomniane wyżej finansowanie) i pozwoliło na rzeczywistą ocenę ich wartości. O wiele łatwiej byłoby tez ocenić nauczyciela – po prostu po ilości studentów, których „przeprowadził” przez egzaminacyjne sito.



Kto zyska, kto straci?



Na pewno zyskają najlepsi – zarówno studenci jak i pracownicy. Student dostanie znacznie lepszą ofertę dydaktyczną i o wiele mniej za nią zapłaci, bo konkurencja wymusi w końcu sensowne ceny usług dydaktycznych. Będą i tacy studenci, którzy nauczą się sami, a za bon edukacyjny kupią sobie parę beczek piwa czy kiepski samochód. Na pewno większość będzie miała lepszą motywację do nauki właśnie wtedy, kiedy jest to najcenniejsze – na początkowych latach studiów. Student będzie miał możliwość modyfikowania programów (standardów) nauczania, które w obecnej formie nie mogą nadążać za szybko zmieniającymi się wymaganiami rynku pracy. Jeśli zbierze się np. grupa 15 osób, które zaoszczędziły bony na przygotowaniu do egzaminów, to będą mogły zaproponować ich część lub całość facetowi, który nauczy ich dokładnie tego, co oni chcą. Mogliby to robić również we współpracy z jakimś, nawet niewielkim, zakładem produkcyjnym czy usługowym, którego normalnie nie byłoby stać na zamówienie w uczelni stosownych badań. Jeśli propozycja będzie sensowna, to przedmiot taki może im być „zaliczony do dyplomu”, a sami zainteresowani dorobią na trochę lepsze piwo i, poprzez wczesny kontakt z przemysłem, zwiększą swe szanse na rynku pracy. Ze studenckiego punktu widzenia korzyści jest więcej; nie ostatnią chyba byłoby wyeliminowanie stresu w kontaktach z nauczycielem. Obaj zainteresowani byliby tym, by student dobrze zdał egzamin, a radość nauczyciela byłaby proporcjonalna do uzyskanej przez studenta oceny, która powinna się jakoś (np. poprzez premie) przekładać na forsę. Dobrzy pracownicy zarabialiby znacznie więcej niż dziś. Kto by zatem stracił? Najwięcej ci niekoniecznie najlepsi, ale najsprytniejsi, którym dzisiejszy system umożliwia chowanie się za rozmaite średnie oceny czy płace i sztywne podziały. Straciliby też ci słabsi. Tu jednak jest również pewien mały plusik. Otóż nauczanie, to, jak już wspomniano, relacja binarna między nauczającym i nauczanym. Jeśli „odległość” (intelektualna, środowiskowa czy mentalna) między nimi jest zbyt duża, tracą obaj; ten pierwszy komfort pracy, ten drugi przestaje nauczyciela rozumieć. To nieprawda, że znakomity profesor Harvardu byłby równie dobrym nauczycielem w kiepskim uniwersytecie stanowym. Będzie on tam oceniony (i słusznie!) źle. Tam potrzebny jest człowiek mówiący językiem studentów tego uniwersytetu i podobnie jak oni myślący. Nauczy on tych studentów być może nieco mniej i w gorszym tempie, ale zawsze więcej niż mądrala z Harvardu, który będzie po prostu niezrozumiany i szybko się zniechęci. Urynkowienie edukacji spowodowałoby otóż dopasowanie nauczycieli akademickich do ich studentów; inni ludzie pracowaliby na Uniwersytecie Warszawskim, a inni w Akademii Zarządzania Mniemanologią w Wólce Zapyziałej. I zyskałby na tym zarówno UW jak i – chyba więcej niż UW – wspomniana Akademia.



Właściwie żadna z powyższych propozycji nie jest nowa, Niektóre, np. egzaminy zewnętrzne stosowane są od dawna z powodzeniem w wielu dziedzinach. Inne sygnalizowane były wielokrotnie i przez bardzo różne środowiska. Ja nie jestem ekspertem ani w dziedzinie dydaktyki, ani organizacji nauczania. To, co napisałem wynika z moich, często nie do końca dobrze wyartykułowanych doświadczeń. Żadnej, z wymienionych propozycji raczej nie da się bez istotnych modyfikacji wprowadzić w skali największej nawet uczelni. To jest ich poważna wada. Można by jednak zacząć „niewprost”, np. od stworzenia jakiegoś ogólnopolskiego portalu internetowego, gdzie obowiązujące dziś tzw. standardy nauczania czy „sylwetki absolwenta” byłyby przełożone na bardzo konkretne „nauczanie” i wymagania (np. „wykłady”, dyskusje, testy, zadania itp.). Po pewnym czasie odnieśliby się do niego również i studenci i pracownicy uczelni.  Możliwości „napoczęcia” pomysłu jest oczywiście więcej. Cieszyłbym się, gdyby tekst ten był jakimś impulsem w toczącej się dyskusji, choć mam pełną świadomość, że obie propozycje; powrotu do koncepcji uczelni jako korporacji nauczających i nauczanych oraz urynkowienia edukacji (mimo, ze np. propozycja egzaminów zewnętrznych jest „arynkowa”) mogą być odczytane jako bardzo kontrowersyjne. Jednak zupełnie nie kontrowersyjne są tylko stwierdzenia trywialne.



Waldemar Korczyński

< body>