Góra dla Papieża
| Poprzednie numery | 2005-09-30
Poniższy tekst jest zmodyfikowanym fragmentem złożonym z 2 rozdziałów mojej książki „Ślady na śniegu” uzupełnionymi o fragmenty dotyczące nadania nazwy Jan Paweł II zdobytemu przez nasz szczytowi o wysokości 6013 metrów, w grani między dolinami Sezar i Kjai (czytaj :Kidżaj) w Himalajach Kaszmiru (Indie). W książce ten aspekt wyprawy pominąłem, bo jest to książka o alpinizmie, a nie o polityce.<?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" />
Są dwa powody, by właśnie teraz tę nazwę i tę wyprawę przypomnieć. W nocy z 18 na 19 września 2005 roku zmarł w Koszalinie Józef Mąkinia, uczestnik wyprawy, który był pomysłodawcą nadania górze takiej nazwy i który później załatwiał w Watykanie jej oficjalne uznanie przez Watykan i rząd Indii. Powód drugi, to fakt, że komunistom tak bardzo udało się wyprzeć tę nazwę z pamięci Polaków, kościoła i władz indyjskich. Z tym się nie mogę pogodzić. Jest to jakiś kawałek polskiej historii wymagający odkłamania.
Muszę tu wtrącić drobne wyjaśnienie, bo dziś fakt nadania górze tej nazwy może być odbierany całkiem opacznie jako objaw religijnego fanatyzmu lub megalomanii. W atmosferze i realiach 1979 roku było całkiem inaczej. Rządząca w Polsce komuna była wściekła z powodu wyboru Karola Wojtyły na papieża, zaś społeczeństwo w ogromnej większości odbierało ten fakt nie tylko w perspektywie religijnej, ale także jako promień nadziei na niepodległość a przynajmniej na poszerzenie sfery wolności. Poza tym nikt z nas nie wiedział wówczas, jak potoczy się historia, więc nadanie takiej nazwy było też aktem pewnej odwagi. Nie należało się spodziewać, że komuniści nas za te nazwę pochwalą, a raczej należało spodziewać się szykan, w najlepszym razie odebrania paszportu na długie lata, co dla alpinisty oznacza śmierć sportową.
Józek Mąkinia był człowiekiem głęboko religijnym, ale bez przesady, nie jakimś nawiedzonym fanatykiem. Pozostali byli mało praktykujący lub zgoła nie wierzący. Zgodziliśmy się na propozycję Józka, bo nie mieliśmy powodu, by mu odmówić a poza tym chcieliśmy nieco dowalić komunie na zasadzie: „Pan wierzący? Nie, ale też przeciw”.
W drodze powrotnej byliśmy 3 dni w Rzymie, gdzie Józek uruchomił swoje kontakty w Watykanie i uzyskał poparcie dla naszej nazwy. Watykan załatwił z rządem Indii uznanie nazwy za oficjalną i zapłacił za to 4 tysiące dolarów, co jak na stosunki międzypaństwowe jest sumą symboliczną.
Ale przejdźmy do relacji z wyprawy.
Ścieżka ze snu schizofrenika, czyli Himalaje Koszmaru
Wyprawa w Himalaje Kaszmiru, którą zorganizowałem i kierowałem w 1979 roku, była jaskrawym zaprzeczeniem moich wcześniejszych wypraw w Hindukusz. Nie tylko odniosła sukces, ale choć działy się w jej trakcie różne, naprawdę dramatyczne wydarzenia, to nikt z jej uczestników nie musi się niczego wstydzić, a ja, opisując wyprawę, nie mam żadnego powodu, by zmieniać imiona uczestników i owijać cokolwiek w bawełnę.
Początkowo mieliśmy jechać w Hindukusz, tyle że do innej niż poprzednio doliny, ale w Afganistanie zaczęła się wojna, i trzeba było szukać innych celów. W międzyczasie miałem wątpliwą przyjemność uciekać z Kabulu przed wizytą „bratniej armii”, co ponoć łagodniejsza jest od dziecka, i zaliczyłem bardzo udaną wyprawę w Hindukusz Pakistański (z samymi Anglikami, rodaków na wyprawach miałem na razie serdecznie dosyć).
Doświadczenia wypraw do Urgund-e Bala zaważyły w ten sposób, że tym razem postanowiłem wziąć wszystkie sprawy we własne ręce. Uznałem, że odtąd będę jeździł tylko na takie wyprawy, na których sam będę kierownikiem i sam dobiorę uczestników. Ale moje doświadczenia z Hindukuszu miały też inne konsekwencje. Hindukusz - to góry na pustyni, gdzie do wylotu doliny dojeżdża się samochodem, a do bazy dochodzi karawana z osłami. Kaszmir - to dokładne przeciwieństwo Hindukuszu: potwornie trudny teren, dżungla, tygrysy, niedźwiedzie… Po doświadczeniach z Hindukuszu nie byliśmy na to przygotowani, ale całkiem nieźle daliśmy sobie radę.
Zaintrygował mnie tajemniczy (wówczas) szczyt Arjuna (6230 m), do którego, mimo wielu zakusów, nikt dotąd nie potrafił się dobrać. W trakcie zbierania materiałów topograficznych pojawiały się coraz to nowe, intrygujące zagadki. Po pierwsze okazało się, że nikt nie wie, jak Arjuna wygląda, że nie ma żadnego jej zdjęcia, a zdjęcia nikt nie zrobił, bo do doliny Kijai Nullah nikomu do tej pory nie udało się wejść. To już wyglądało bardzo ciekawie. Naprawdę lubię słyszeć, że coś jest niemożliwe. Zaraz mam ochotę to zrobić.
Później okazało się, że w ogóle Himalaje Kaszmiru spenetrowane są tak z grubsza, to znaczy bardziej nie są, niż są. Jak to możliwe? Ano tak, że jak na razie gór na świecie jest ciągle więcej niż alpinistów. Są rejony, w których opisano każdą szczelinkę, a są i takie, w których nie było dotąd żadnej wyprawy (Bardzo duże obszary górskie są ciągle niedostępne z powodów politycznych. Z powodu wojny w Afganistanie niedostępny jest ciągle słabo spenetrowany Hindukusz. Konflikt pakistańsko-indyjski o Kaszmir powoduje, że także ten rejon, którego eksploracja ledwo się zaczęła, jest niedostępny dla wypraw. Całkowicie niedostępne od kilkudziesięciu lat są siedmiotysięczne pasma Tien Szan i Kunlun, położone w Chińskiej Republice Ludowej.). Oczywiście dzisiaj są już bardzo dokładne mapy wszystkiego, robione z satelitów, ale tymi mapami często bawią się tylko wojskowi. Dla alpinistów i innych podróżników mapy całych ogromnych rejonów są kompletnie niedostępne. W Himalajach Kaszmiru do dziś są całe dziesiątki dolin, w których nie działała żadna wyprawa, a środowisko alpinistyczne nawet dobrze nie wie, jakie tam są góry. Pod koniec wyprawy patrzyłem z wysokości 6000 metrów na wschód, na ogromny rejon górski, w którym wówczas nie stanęła jeszcze stopa żadnego alpinisty (i, o ile wiem, do dziś tak zostało). Stały tam całymi stadami takie sześciotysięczne Matterhorny i Eigery, a ja nawet nie wiedziałem, jak się nazywają i czy w ogóle się nazywają.
Dolina Kijai intrygowała szczególnie, bo odparła aż trzy próby wejścia do niej i to próby robione przez nie byle kogo, bo przez Chrisa Bonningtona i Nicka Escorta. Później, już po wyprawie, dowiedzieliśmy się, że była jeszcze jedna grupa, która starała się wejść do doliny dokładnie tą samą drogą co my, ale utknęła tak, że Hindusi zabierali ich stamtąd helikopterami.
W 1979 roku ciągle jeszcze trzeba było gdzieś zatwierdzać wyprawy, aby móc dostać paszporty i wywieźć z kraju dolary. Najpierw zacząłem rozmawiać z PZA, ale szybko dowiedziałem się, że wyprawa pojedzie pod warunkiem, że jej kierownikiem będzie Jerzy M. lub Gerard M. (obaj z Gdańska). Pomysł, że ja zorganizuję wyprawę, a kierownikiem będzie kto inny, całkowicie mi nie odpowiadał.
Ponieważ jednak wyprawę trzeba było gdzieś zarejestrować i zatwierdzić, zdecydowałem się na propozycję klubu PTTK z Koszalina i formalnie wyprawa była „koszalińska”, choć niemal każdy z nas był z innego miasta. Takie były czasy. Dziś uważam zatwierdzanie wypraw przez kogokolwiek za nonsens. W wolnym kraju grupa przyjaciół ma prawo pojechać gdzie chce, nie pytając nikogo o zgodę, a udzielanie przez kogokolwiek zezwoleń na prywatne uprawianie sportu jest pomysłem godnym Kim Ir Sena lub Mao Zedonga i jest w wolnej Polsce niedopuszczalne.
Tym razem wyprawa była bardzo solidnie przygotowana i wyposażona. Baśka Momatiukowa uszyła nam znakomite wiatrochrony i namioty wysokościowe. Namioty bazowe wykonała dla nas fabryka w Legionowie. Pieniądze zarobiliśmy na specjalnie na ten cel załatwionych pracach wysokościowych. Wyprawa miała naprawdę niezłą kasę i sporo dobrego sprzętu. To się po prostu nie mogło nie udać.
Wypadałoby wspomnieć o typowej metodzie zarabiania pieniędzy przez alpinistów, czyli o pracach wysokościowych. Podstawowym pomysłem na prace wysokościowe było wykorzystywanie absurdów socjalizmu. Wprawdzie w PRL-u prawie nie było wieżowców, ale były inne wysokie budowle, które wznoszono, zupełnie nie myśląc, że kiedyś trzeba będzie je konserwować i naprawiać. Tak więc, na elewacjach wysokich budynków nie było odpowiednich zewnętrznych wind, i już mieliśmy robotę, bo zwykłe mycie elewacji wymagało umiejętności alpinistycznych. Wysokie budynki z wielkiej płyty budowano tak, że w ścianach zostawały ogromne szpary, które później my utykaliśmy czarną mazią, czyli olkitem.
Ale wcale nie to było największym absurdem socjalizmu. Przedsiębiorstwa państwowe miały przewidziany roczny fundusz na remonty, który musiały wykorzystać przed końcem roku, bo inaczej im przepadał. Skutek był taki, że pod koniec roku zaczynano się gorączkowo rozglądać, na co by te pieniądze wydać. W tej sytuacji wymarzonym rozwiązaniem były prace wysokościowe. Wynajdowano różne prace, często zupełnie niepotrzebne, jak malowanie kominów fabrycznych, których wcale nie trzeba było malować. „Załatwiacz” odpalał część kasy dyrekcji i inspektorowi nadzoru, a żeby i alpinistom cała robota się opłacała, zawyżano kosztorys do granic wytrzymałości.
Nas jednak nie obchodziły różne związane z tym uboczne szwindle. Myśmy po prostu pracowali i to ciężko, a że chciano nam niezwykle dużo płacić, to mogliśmy się z tego tylko cieszyć.
Przed wyprawą w Kaszmir pracowaliśmy w hucie w Radzionkowie koło Bytomia, malując strop i konstrukcję hali nad pracującymi martenami. Wprawdzie piec bezpośrednio pod nami zawsze był wyłączony, ale inne pracowały i temperatura pod sufitem była taka, że farba chlorokauczukowa wysychała dziesięć centymetrów za pędzlem. To była naprawdę ciężka robota.
W dodatku dostęp do tego stropu wcale nie był łatwy. Odległość między dźwigarami konstrukcji była tak duża, że nie można było między nimi ułożyć pomostu z desek. Pomost był więc wiszący i wchodziło się na niego po drabinie, też wiszącej. To była normalna, drewniana drabina, powieszona na dwóch pętlach pod pomostem. Ponieważ była trochę za krótka, to jej górny koniec zwisał metr pod platformą, a dolny dwa metry nad ziemią. Wchodzenie trzeba było rozpoczynać od podciągania się na rękach, a pod koniec trzeba było wspiąć się na deski platformy 15 metrów nad ziemią, bez szczebli pod nogami, na samych łapach, a że deski platformy były śliskie od farby, było to dosyć emocjonujące. No i oczywiście robiło się to bez asekuracji. Dopiero na platformie można było przypiąć się do poręczówki.
Praca też była nieco emocjonująca. Między deskami były spore dziury, bo staraliśmy się ułożyć jak najmniej desek, by platforma nie była zbyt ciężka. Jeden z kandydatow na uczestnika wyprawy zażądał więcej desek, na co, robiący za kierownika robót, Kuba zaproponował: „jeszcze sobie szpary mchem utkaj, żebyś luftu nie widział”, a ja stwierdziłem, że jak gość ma takiego pietra 15 metrów nad ziemią, to jakoś go nie widzę w Himalajach. No i nie pojechał. Ponieważ sufit się wznosił, to od platformy było do niego coraz dalej. Początkowo malowaliśmy stojąc na nieco huśtającej się platformie (wisiała przecież na linach), później umieszczaliśmy na niej odwrócony cebrzyk i stawaliśmy na nim, dalej doszła mała malarska drabinka, a w końcu drabinka stała już na dwóch cebrzykach i trzeba było stanąć na samym jej szczycie. Wszystko oczywiście przy każdym ruchu kolebało się we wszystkie strony, a asekuracja była iluzoryczna.
Był to jeden z niewielu przypadków, gdy na pracach wysokościowych zarabiałem na wyprawę. Przeważnie zarabiałem po prostu na życie. Bywało też tak, że zarabiałem i na życie i na wyjazdy, a w końcu na wyjazdach też zacząłem zarabiać na życie.
Wylecieliśmy z Warszawy, jak zwykle, z dużym opóźnieniem. Przygody zaczęły się, też jak zwykle, w Moskwie. Siedzieliśmy już w Boeningu 707 Air Indii i kołowaliśmy na pasie startowym, gdy nagle samolot zaczął zwalniać, a z głośnika rozległo się: „Ladies and Gentelmen, we have a little technical mistake” (Panie i panowie, mamy małą techniczną usterkę (ang.)). To palił się silnik.
Pasażerowie byli bardzo zaciekawieni, a załoga bardzo zdenerwowana. Przyjechała straż pożarna i pogotowie, a my znaleźliśmy się z powrotem na lotnisku Szeremietiewo. Przez wiele godzin nikt nie wiedział, co się będzie dalej działo. Siedzieliśmy na tranzycie i czekaliśmy. Nawet nie siedzieliśmy, bo na Szeremietiewie było dużo marmurów, za to brakowało krzeseł. Nie zauważyliśmy też ogrzewania, choć było dość zimno. Kilka miesięcy później przekonałem się, że na tym lotnisku chyba w ogóle nie ma ogrzewania. Jedyną rozrywką był telewizor z radzieckim programem.
Dla nas ten program to był pewien szok. Dopiero w stanie wojennym zobaczyliśmy we własnym kraju podobny w wykonaniu Mieczysława Rakowskiego i nie dziwota, że niektórzy ludzie na jego widok rzucali w telewizor przedmiotami. Otóż, jak wyglądały radzieckie wiadomości. Nie było normalnie spikera przed kamerą czytającego kolejne doniesienia, jak we wszystkich telewizjach normalnego świata. W domowym wnętrzu, za stołem, na tle regału z książkami, siedział jowialny jegomość, niczym dobry wujek. Przed nim herbata z samowara. Poza niedbała. Skurczybyk niemal właził widzowi do mieszkania (zupełnie jak Rakowski). Nie czytał wiadomości, tylko tłumaczył, objaśniał, co się na świecie dzieje, niczym krewny ze stolicy ciemniakom (lub niczym Rakowski Polakom).
„A w Afganistanie - mówił jegomość - dywersantów złapali. Iz Pakistana. a ci dywersanci arużje mieli iz Amieriki, iz Pakisatna, iz Kitaja. I dokumenty dywersanckie mieli. I wot, eto prowokacja, eto agresja. A my nie agresory. My ot tak!” (Broń mieli z Ameryki, z Pakistanu, z Chin. […] I oto prowokacja, oto agresja. A my nie agresorzy. My ot tak. (ros.))
Na to „ot tak” wszyscy zgodnie ryknęliśmy śmiechem i stało się to wyprawowym powiedzonkiem. Dlaczego jeden drugiemu zrobił takie czy inne bydło (czyli świństwo)? Jak to dlaczego? Ot tak!
Na Szeremietiewie był na tranzycie bufet, ale sprzedawał tylko za ruble, a myśmy rubli nie mieli. Zresztą dania w tym bufecie były typowo radzieckie, a więc „ragu” (gulaż niskiej klasy, mówiąc po polsku) i „salianka” (dość
paskudna zupa rybna z oliwkami). Do tego jakaś rybka drugiej świeżości, Woda Bajkał, czyli odpowiednik polskiej Polo Cokty, koszmarnego napoju, który młode pokolenie zna już tylko z filmu „King Size”, a pić go nie musiało. Siedzieliśmy więc głodni na podłodze marmurowej i nie ogrzewanej. Dopiero rano, po wielkiej awanturze, poproszono nas do restauracji na śniadanie. Dostaliśmy kawę zbożową i jajka na twardo. Tak nas Aerofłot ugościł!
Rankiem, po radzieckim śniadaniu, postanowiliśmy z Chrystianem Parmą, który leciał na inną wyprawę niż nasza, ale tym samym samolotem, pofotografować lotnisko. Do tego trzeba było jednak wydostać się na taras widokowy. Przeszkodą był żołnierz sowiecki, stojący w drzwiach. Podeszliśmy do niego grzecznie i zapytaliśmy czy możemy wyjść na taras.
- Nie lzia! - zakrzyknął żołnierz, co w języku miejscowym znaczy, że nie wolno.
- Excuse me - powiedział grzecznie Parma po angielsku, podejmując starania odsunięcia żołnierza ze środka przejścia, ten jednak się zaparł.
Co jest do cholery? Jest taras widokowy, czy go nie ma?
- Paszoł won! - powiadam dobitnie do sołdata i okazuje się, że ten bliski mu rodzaj wysławiania skutkuje. Możemy przejść.
Około południa wsadzili nas w samolot Aerofłotu i polecieliśmy do Frankfurtu nad Menem, gdzie przejęła nas z powrotem Air India. Znowu trafiliśmy pod opiekę cywilizacji. Dostaliśmy od razu talony na posiłki w lotniskowej restauracji na przyzwoitym poziomie. Przyznam, że lotnisko we Frankfurcie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Pierwszy raz w życiu widziałem wówczas tak ogromny port lotniczy. Pierwszy raz też leciałem z Frankfurtu do Delhi Boeningiem 747, czyli jumbo jetem, największym samolotem pasażerskim świata.
W końcowym rezultacie wylądowaliśmy w Delhi dzień później, a jedyną stratą, jaką ponieśliśmy, był zgubiony plecak Szłapy, który w całym tym zamieszaniu wsadzono do innego samolotu. Szłapa wyszedł na tym w końcu całkiem nieźle. Plecak zawierał stary anilanowy śpiwór i trochę ciuchów bez większej wartości, natomiast za zgubiony bagaż lotniczy Air India wypłaciła mu odszkodowanie według międzynarodowych reguł, czyli około 400 dolarów. W tamtych czasach, dla nas Polaków, była to kupa forsy, bo normalnie zarabialiśmy odpowiednik 20 dolarów miesięcznie. Od tej pory ulubionym tematem dyskusji stało się rozważanie, jak to zrobić, żeby jeszcze cos zgubić w Air Indii.
Początkowo wszystko przebiegało gładko. Z Delhi pojechaliśmy pociągiem do Jammu, stolicy stanu Jammu & Kashmir. Tu przesiedliśmy się w autobus do Kishtwar, miasteczka leżącego już w górach. Kishtwar – to takie kaszmirskie Zakopane, tyle, że zupełnie pozbawione cech kurortu.
Podróż do Kishtwar odbyła się z pewnymi przygodami i trwała tydzień. Stary indyjski autobus TATA nie jest pojazdem zbyt szybkim i w normalnych warunkach pokonywał trasę Jammu-Kishtwar (w górę) w dwa dni, a z powrotem (w dół) w jeden dzień. Tym razem jednak były pozrywane mosty, bo w maju tego roku w górach było trzęsienie ziemi. Jechaliśmy więc etapami. Od jednego zerwanego mostu do drugiego. Miedzy mostami kursowały wahadłowo uwięzione tam samochody, a na niektórych odcinkach, gdzie samochodów nie było,
pracowali tragarze.
Na całej trasie trwały prace przy usuwaniu zniszczeń, ale wydawało mi się, że na naprawę tylu mostów i tak długich odcinków drogi trzeba wielu miesięcy. Jakie było nasze zdziwienie, gdy w drodze powrotnej, niecałe dwa miesiące później, przejechaliśmy gładko całą trasę, tak jakby nigdy nie było tu trzęsienia ziemi. A odbyło się to niezwykle prostymi środkami. Tragarze, ludzkie mrówki, nosili w koszach pokruszony asfalt, który inni podgrzewali w wiaderkach na ogniskach, a jeszcze inni zalewali nim wyrwy. Podobnymi metodami, bez betoniarek i bez maszyn, wylewano beton na nowe przyczółki mostów. Efekt był zadziwiający.
Indyjski autobus jest zjawiskiem dla Europejczyka osobliwym. Najlepiej podróżuje się nim na dachu. Po pierwsze, jest przewiew, a w środku panuje potworny upał i duchota. Po drugie, Hindusi są na ogół chudzi i niskiego wzrostu. W efekcie siedzenie, które według naszych reguł jest dwuosobowe, w Indiach przeznaczone jest dla trzech osób. Odstępy między siedzeniami są też dużo mniejsze i nam po prostu nie mieszczą się kolana. Podróż wewnątrz - to dla nas katorga, a na dachu jest naprawdę przyjemnie. No i jakie widoki!
Z Kishtwar nie widać jeszcze gór, a ściślej wielkich gór, bo góry porośnięte lasem są wokół. Według naszej mapy powinniśmy dojechać samochodem do wylotu naszej doliny (na mapie, jak byk, jest droga), skąd wypadałoby przeprawić się jednym z mostów (na mapie są dwa mosty) na drugą stronę Chenabu. Nie martwiło więc mnie to, że Chenab - to ogromna rzeka, połowa Indusu. Skoro są mosty, to co za problem? Gdzieś tylko w podświadomości dręczyło mnie pytanie, czemu takie silne wyprawy nie mogły się do tej doliny dostać. Przecież, według tej mapy, żadnego problemu być nie powinno.
Już w Kishtwar dowiedzieliśmy się, że problemy jednak są, i to poważne, a nasza mapa nadaje się, co najwyżej, na podpałkę. Im dalej się posuwaliśmy, tym bardziej wszystko na niej okazywało się nieprawdą. W Kishtwar okazało się, że droga jest tylko do wsi, a raczej do miejsca, bo to nawet nie wieś, zwanego Galhar. Z tego miejsca do naszej doliny jest jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. W następnej kolejności wydało się, że przez Chenab nie ma żadnych mostów, a pod koniec wyprawy wiedzieliśmy jeszcze, że wokół doliny Kijaj Nullah są zupełnie inne góry i w zupełnie innych miejscach. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Wobec pierwszych sygnałów, że teren wygląda inaczej niż na mapie, postanowiłem, że przed dalszą drogą trzeba zrobić rekonesans. Uważałem, że pchanie wyprawy w niewiadome jest zbyt ryzykowne. I w tym momencie pojawiły się pierwsze dyskusje z częścią uczestników wyprawy. Janek i Jacek mieli wyraźnie inne zdanie niż ja, co do dalszych poczynań. Od tego momentu powstała grupa rozłamowa: Janek, jego żona Baśka i Jacek. Wprawdzie otwartego rozłamu jeszcze nie było, ale różnice zdań występowały coraz częściej.
Zaczęło się od tego, że ja twierdziłem, iż trzeba najpierw zobaczyć, jak wyglądają góry (przecież dotąd nikt ich nie widział), a dopiero później wybrać cel, który będziemy atakować. Janek, lider rozłamowej trójki, był zdania, że atakować trzeba koniecznie Arjunę. Dla mnie upieranie się przy atakowaniu góry, której się nawet nie widziało, było nonsensem. Uważałem, że trzeba wybrać cel adekwatny do naszych sił i środków, jakimi dysponujemy. Janek i Jacek mieli znacznie mniejsze ode mnie doświadczenie górskie. Zaliczyli dopiero kilka sezonów tatrzańskich i jeden alpejski. Mieli całkiem niezłe, jak na tak krótki staż, przejścia, ale nigdy nie byli w górach wysokich. Dla mnie lato 1979 roku było dziewiętnastym sezonem górskim i czwartym w górach wysokich. Na nieszczęście byli tylko nieznacznie ode mnie młodsi i przez to nie stanowiłem dla nich autorytetu. Moją ostrożność uważali za „opóźnianie”. Twierdzili, że teraz w Himalajach „chodzi się w stylu alpejskim”. Z tym mogłem się zgodzić, ale moim zdaniem, w stylu alpejskim „chodzi się” Messnerowi, Kurtyce, Loretanowi itd, a nie komuś, kto jest pierwszy raz w tak dużych górach, a już zwłaszcza temu, kto nawet tych gór jeszcze nie widział na oczy.
Na rekonesans chciałem iść z Kubą, ale Janek uparł się, że w rekonesansie musi wziąć udział ktoś z jego trójki. Chcąc uniknąć kłótni w zespole, zgodziłem się i wybrałem Jacka. Dojechaliśmy ciężarówką do Galhar i tam skończyła się droga. Im dalej szliśmy wzdłuż doliny Chenabu, droga stawała się coraz to gorsza, a góry coraz większe. Już po kilku kilometrach droga zamieniła się w wąską ścieżkę wijącą się po bardzo stromych, chwilami niemal pionowych zboczach nad ogromną ekspozycją. To był główny szlak karawanowy z rejonu Kishtwar do, położonego w Ladakhu (indyjskiej części Tybetu), Kargil.
Kilka lat później poznałem lepiej ten szlak nazywany przez nas ironicznie „szosą Kisthwar - Kargil”. To już na tej „szosie” padło stwierdzenie Szłapy: „to nie Kaszmir, tylko Koszmar”. Odcinek „szosy”, który przemierzaliśmy na tej wyprawie nie był jeszcze najgorszy. Jeszcze chodziły po nim juczne muły, choć po niektórych kawałkach podejrzewaliśmy, że są to muły cyrkowe. Mułom nie mocowano ładunku, bo jak mi objaśnił jeden z kulisów, lepiej by spadł sam ładunek, ale bez muła. Te muły były miejscami wciągane w górę, miejscami podpychane, miejscami opuszczane, ale jeszcze jakoś po cyrkowemu szły, choć luft pod nogami przyprawiłby niejednego turystę o zawrót głowy. Widać jednak muł nie ma lęku przestrzeni i kilometrowa lufa (czyli ekspozycja) pod kopytami nie robi na nim wrażenia. Właściwy cyrk tego szlaku zaczyna się w dolinie Bhuroom, za wsią Atholi. Szlak ostro idzie w górę i po potężnie poszczelinionym lodowcu przekracza przełęcz o wysokości 5590 m, by terenem wymagającym użycia wszystkich kończyn obniżyć się do następnej doliny. Po drodze stoją sobie różne nie nazwane i nie zdobyte góry o kształtach Dru lub Eigeru, ale „po tym się tu nie chodzi”.
Pamiętam, jak kiedyś w Morskim Oku, zimą, Andrzej Zawada powiedział do nas, wówczas jeszcze młodych łojantów (Łojant - w żargonie taternickim wspinacz, taternik): „wy się tu trzęsiecie nad jedną Kazalnicą, a w Himalajach stoi pięćset takich Kazalnic”. Po poznaniu Kaszmiru mogę powiedzieć więcej: tam stoi pięćset Eigerów, tysiąc Matterhornów i całe tabuny Trollvegenów. Ścian do zdobywania jest tyle, że alpinistom nie starczy pokoleń.
Dopiero jednak, gdy poznałem pewne kawałki Zanskaru, zrozumiałem w pełni, że Kaszmir - to Koszmar. Zanskar jest częścią Indyjskiego Tybetu i leży prawie nad granicą z Tybetem okupowanym przez Chiny. Góry nie są tam bardzo duże, ale tak dzikie i tak skaliste, że do niektórych dolin można się dostać tylko zimą, gdy da się iść dnem dolin po zamarzniętych rzekach. Przez lato całe rejony Zanskaru są kompletnie odcięte od świata. To jest naprawdę miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Od mieszkańców Atholi dowiedziałem się, że u podnóży góry o nazwie Tsoocor, w dolinie Bhuroom, znajduje się „Ram, co pochłania ludzi”. Zadałem sobie trud dotarcia do tego miejsca. Ten tajemniczy Ram intrygował mnie odkąd Andrzej Czok, obejrzawszy rejon ze śmigłowca, powiedział: „Kurde, co za teren. Ja myślałem, że to będzie taka sobie dolina sześć na dziewięć, a to jest piekło. Tam jest taka dziura w ziemi jak wulkan.” To brzmiało bardzo tajemniczo.
Schodziłem z tragarzami w dół po bardzo stromym zboczu porośniętym dżunglą. Praktycznie nic nie było widać. Tragarze nerwowo macali przed sobą kijami i nagle… stop. Kij prowadzącego trafił w pustkę. Nadal była przed nami ściana zieleni, ale pod nogami już nie było gruntu. Istna pułapka. Rozgarnęliśmy gałęzie i dopiero okazało się, co jest grane. Na dnie stromego, kilkusetmetrowego leja znajduje się ogromne tektoniczne zapadlisko. Taka potężna studnia o pionowych ścianach. Ma to ze sto metrów średnicy i tyleż głębokości. Ściana roślinności, tak gęstej, że nic przez nią nie widać, przewiesza się nad krawędzią. To jest Ram. Ram rzeczywiście może „pochłaniać ludzi”.
Wracamy. Przed jednym z drzew zamieszanie. Tragarze nawołują sardara, posiadacza jedynej strzelby. Sardar podchodzi do drzewa i wali w nie kolbą. Spośród gałęzi wylatuje dziwne zwierzę, przypominające latawiec. Między przednimi a tylnymi łapami ma błonę, dzięki której zlatuje w dół doliny lotem ślizgowym. Psi pysk, ale łapy zakończone jakby kocimi pazurami. Ogon przypomina lisią kitę. Wiem, że w Azji żyją takie latające wiewiórki, ale to ma około metra długości plus ogon! Łapię aparat. Zanim otworzyłem futerał i naciągnąłem migawkę, stwór był już za daleko, by zrobić zdjęcie.
Co to było? „Latający pies” - mówią tragarze. Kurczę, co za miejsce! Dziury pod nogami, dżungla, że nic nie widać, psy latają! Witamy w Himalajach Koszmaru!
Idziemy z Jackiem „szosą Kishtwar - Kargil” i spotykamy różnych ludzi. Prowadzą faceta całego pokrwawionego i z poszarpaną twarzą.
- Co mu się stało? - pytam.
- Walczył z tygrysem - mówią.
- Jak to? Gdzie? Kiedy?
- A tu, kawałek dalej, przed chwilą…
Idziemy dalej i spotykamy bogatych Hindusów, odpoczywających przy drodze. Podchodzimy bliżej i wyrasta przed nami ogromny policjant z bardzo oficjalną miną. W kaburze, wyraźnie bardzo ciężki, bębenkowy Smith & Weston kalibru takiego, jak na słonie. Pasek od kabury, niby przypadkiem, odpięty.
- Where is your guide? (Gdzie jest wasz przewodnik? (ang)) - pyta dwumetrowy „policaj”.
- Nasz guide idzie z tyłu - odpowiadam jak najgrzeczniej.
Oczywiście żaden guide z nami nie idzie, bo dawno już uznałem, że płacenie różnym rządom za góry
przypomina kupowanie mostu Kierbedzia od warszawskich cwaniaków i robić tego nie mam zamiaru. Tak samo nie mam zamiaru płacić za przewodnika, co nie jest żadnym przewodnikiem, oficera łącznikowego, co z nikim nie łączy, kucharza, co nie umie gotować i kierownika bazy, bo ta funkcja jest zupełnie zbędna.
- Are you climbers? Expedition? (Jesteście alpinistami? Wyprawa? (ang)). - pada następne pytanie.
- No, no. We are only walking, trecking, foto.(Nie, nie. My tylko spacerujemy, trekingujemy, fotografujemy. (ang)).
„Walking, trecking, foto” to był nasz stały tekst nie tylko na tej wyprawie i nie tylko w Indiach. Zresztą nie tylko nasz. W Kaszmirze spotkałem dwóch Australijczyków, którym liny wystawały spod klapy plecaka, a oni też „walking, trecking, foto”.
- Czy macie jakiś interes do moich sahibów? - pada następne pytanie.
- Najwyżej możemy im powiedzieć namaste dżi (Namaste dżi - w wolnym tłumaczeniu: dzień dobry panom (hindi)). - mówię.
Policjant staje się dużo uprzejmiejszy. To jest obstawa kogoś ważnego i musi zachować czujność. Tym ważnym
okazuje się minister w rządzie stanowym Kaszmiru udający się na polowanie. Zaprasza nas na herbatę.
Minister ma sztucer Winchester ogromnego kalibru. Na co on tym będzie polował?
- To na słonie? - pytam z lekką drwiną.
- Nie na słonie, ale na nosorożce - odpowiada minister całkiem serio.
- Nosorożce? W takich górach?
- Nie wszędzie są takie góry. Niektóre doliny są bardzo szerokie i tam są nosorożce.
No ładnie, tygrysy, nosorożce, ciekawe, co jeszcze. Pytam o to myśliwych. Okazuje się, że najpowszechniej występującym w tym rejonie drapieżnikiem jest czarny niedźwiedź himalajski. Jest on mniejszy od niedźwiedzia brunatnego czy grizzli, ale za to ma pewną nieprzyjemną cechę. Działa na ogół stadnie a nie pojedynczo i jest całkowitym drapieżnikiem. Dieta wegetariańska zupełnie go nie interesuje. Lubi tylko mięsko. Myśliwy ostrzega, że wprawdzie ten czarny himalajski, z białym kołnierzykiem a’la Słowacki, jest niewiele większy od człowieka, ale jest kilka razy silniejszy i lekceważyć go nie wolno.
A jakie są jeszcze zwierzęta? No, są pantery, irbisy (Irbis - inaczej śnieżna pantera)., niebezpieczne węże…
- Najbardziej niebezpieczny jest tygrys - mówi myśliwy - ale i pantery nie można lekceważyć. Dorosły tygrys waży najczęściej nieco ponad 300 kilogramów, ale zdarzają się osobniki olbrzymie, mogące ważyć nawet 700 kilo.
- Tak wielka rozpiętośc wagi? - dziwię się.
- Tak jak u ludzi. Są ludzie ważący 50 kilogramów i są ważący 150. Ze zwierzętami jest podobnie. Tygrysy atakują ludzi nie sprowokowane, atakują na ogół z tyłu. Jeżeli zobaczycie tygrysa, który na wasz widok dochodzi spokojne w las, nie dajcie się zwieść. On może odejść tylko pozornie, a w rzeczywistości zatoczyć koło, by zaatakować z tyłu. Idąc przez las, trzeba stale się oglądać. Tygrys bardzo rzadko atakuje człowieka, gdy ten na niego patrzy. To dlatego, że drapieżnik nie chce atakować ofiary, która jest gotowa do obrony. On nie może ryzykować tego, że mógłby zostać zraniony. Nie mógłby wtedy skutecznie polować i zginąłby z głodu.
- A jak się bronić przed tygrysem albo panterą?
- Jeśli już cię zaatakuje, nie masz szans. Te zwierzęta są potwornie silne i najczęściej zabijają w ciągu kilku sekund. Poza tym są bardzo szybkie i skoczne. Tygrys potrafi skoczyć na odległość prawie dwudziestu metrów. Jest tak szybki, że gdy jest bardzo głodny, to poluje na nisko przelatujące ptaki. Potrafi skoczyć siedem, czy osiem metrów do góry i złapać ptaka. W zasadzie nie wchodzi jednak na drzewa. Nie dlatego, żeby nie mógł, tylko jest za ciężki, ale jak bardzo chce, to potrafi. Inaczej jest z panterą. Ta bardzo często urzęduje na drzewie lub na jakiejś skale. Jest lżejsza i mniejsza od tygrysa, ale też potrafi ważyć 200 kilo. Ma bardzo niebezpieczny sposób ataku. Skacze i najczęściej już uderzeniem swojej masy łamie kości ofiary. Chwyta ofiarę pyskiem i przednimi łapami, a tylnymi robi taki „rowerek”, rozpruwając pazurami brzuch.
- To znaczy, zero szans?
- Niezupełnie. Drapieżniki nie polują zawsze, ale tylko gdy są głodne. Nie każdy drapieżnik, jakiego możecie spotkać, jest akurat na polowaniu. Nie należy go jednak prowokować. Pamiętaj, że to są koty i, jak koty domowe, gonią wszystko co ucieka. Uciec i tak nie zdołasz. One biegają dużo szybciej, niż my. Lepiej powoli, spokojnie się oddalić, ale nie odwracając się tyłem. W żadnym przypadku nie patrz im prosto w oczy. W ich „języku ciała” jest to wyzwanie do walki. Tak samo nie otwieraj ust i nie uśmiechaj się. Jeśli pokazujesz zęby, to im grozisz. Jeżeli przypadkiem znajdziesz się bardzo blisko dzikiego zwierza, obojętnie jakiego, najlepiej nie ruszaj się.
- A ognisko pomaga?
- I tak i nie. Zwierzęta na ogół boją się ognia, zwłaszcza te, które go nigdy nie widziały. Ale nie jest to aż taki strach, by nie mogły atakować kilka metrów od niego. Ale one bardzo nie lubią dymu, bo drażni ich delikatny węch. Dlatego z zasady nie podchodzą do miejsca, skąd rozchodzi się dym. Czy zastanawiałeś się, dlaczego zwierzęta nie atakują ludzi w samochodach lub w namiotach?
- Nie.
- A widzisz. Bo zwierzę myśli inaczej niż my. Nie wie, że namiot jest słaby, ale widzi, że jest duży, większy od niego. Dla zwierzęcia, człowiek w namiocie, lub człowiek w samochodzie, to jeden bardzo duży organizm. Duży, więc silny i groźny. Silniejszy od niego.
- A jakie jeszcze są tu zwierzęta?
- Najróżniejsze, ale uważać musicie na węże. Groźne są kobry i craity a także małe, zielone węże drzewne. Są bardzo jadowite, a siedzą na gałęziach krzewów i prawie ich nie widać. Dobrze jest rozgarniać gałęzie kijem, a nie ręką. Są jeszcze pytony, ale nie są groźne dla człowieka. Człowiek jest dla nich za duży i go nie atakują. No i oczywiście to, co wszędzie: skorpiony, tarantule i jadowite skolopendry. Aha, w rzekach są krokodyle…
- A yeti tu jest?
- Nie. Yeti jest w Nepalu.
Jacek po tej rozmowie jest wyraźnie przerażony.
- Jacek, nie martw się - mówię - yeti nie ma. Jest dobrze.
Późnym wieczorem dochodzimy do miejscowości Shashoo, gdzie według naszej mapy powinien być most. Nie widzimy żadnego mostu, ale ponieważ zapada zmrok, odkładamy poszukiwania na jutro. W Shashoo funkcjonuje niezwykły tartak. Lodowiec w jednej z bocznych dolin po naszej stronie Chenabu schodzi bardzo nisko. Zimą lawiny nanoszą na ten lodowiec drzewa, które wiosną razem z topniejącym śniegiem zsuwają się w dół do jego czoła. Pokryta śniegiem powierzchnia lodowca służy też ludziom jako swoista zjeżdżalnia dla drzew wycinanych w górze. Wszystkie te pnie są ostatecznie opuszczane po stalowej linie do tartaku. Odbywa się to w dosyć efektowny sposób. Ogromne, rozpędzone pnie suną podwieszone pod liną nośną i w jakiś tajemniczy sposób odpadają od niej w pobliżu tartaku, waląc się na ziemię z hukiem i łomotem. Cały czas mam wrażenie, że któryś z pni spadnie na nas. W tartaku pnie są obrabiane najpierw siekierami, a później jeden z pracowników staje na górze pnia, drugi pod nim, i piłą typu „twoja-moja” tną ręcznie pień na belki. Do dalszego transportu drewna służy Chenab. Belki po prostu wrzucane są do wody, a w dole rzeki ktoś je wyławia. Obserwując pracę tych ludzi mam okazję zweryfikować mit o lenistwie Hindusów. Gdyby Polak miał tak ciężko pracować przy tak marnym wyżywieniu, jak Hindus, to by umarł.
Rano wyruszamy na poszukiwanie mostu. Miejscowi, pytani przez nas o most, tajemniczo odpowiadają, że jest „box”. Co za box? Box to po angielsku pudełko, skrzynka, ale może to słowo nie jest po angielsku?
Łazimy wzdłuż brzegu Chenabu i w końcu znajdujemy ów tajemniczy box. Jest to iście horrorystyczna kolejka linowa. Prawdziwy „wariacki box”. Nad rzeką przeciągnięte są dwie stalowe liny. Te liny są w nienajlepszym stanie. Krótko mówiąc sterczą z nich popękane druty. Na tych linach, na czterech rolkach, spoczywa skrzynka wielkości skrzynki na owoce. Rolki nie są w żaden sposób zabezpieczone przed spadnięciem z lin nośnych, a skrzynka jest w takim stanie, jakby się miała za chwilę rozlecieć. Dodatkowa cienka lina służy do dociągania się do brzegu.
Patrzymy na to urządzenie z niedowierzaniem. Takim czymś można, co najwyżej, przeprawiać ładunki, ale nie ludzi! Stoimy koło tej strasznej kolejki linowej i nie możemy się zdecydować. W pewnym momencie na przeciwległym brzegu pojawia się miejscowy góral. Za pomocą cienkiej liny przeciąga box na swoją stronę, wsiada do niego i jedzie jak szalony w dół lin nad środek rzeki, gdzie box zatrzymuje się w najniższym punkcie. Następnie, dociągając się liną, przeprawia się na naszą stronę. Gdy patrzyłem na tę jazdę, to robiło mi się miękko w nogach. Liny tańczyły w prawo i w lewo, rolki podskakiwały na wystających drutach, a pod spodem - tak silny nurt rzeki, że zabiłby człowieka natychmiast. Nie ma co, kolej na nas.
Jacek jakoś nie pali się do tej przeprawy. Nie ma lekko. Jako lider muszę dać przykład. Wsiadam do skrzynki i jazda. Najpierw nieprzyjemne uczucie spadania, a potem równie nieprzyjemne kołysanie nad kipielą. Cały czas mam wrażenie, że rolki nośne zeskoczą z liny. Ale jakoś dojechałem do środka rzeki i nic się nie stało. Teraz trzeba dociągnąć się do drugiego brzegu. Wymaga to nie tylko siły, ale i równowagi. Gdy tylko obciąża się bardziej prawą lub lewą stronę boxu, to lina po tej stronie bardziej się rozciąga i całość dostaje niebezpiecznego przechyłu. Można z tego urządzenia po prostu wypaść.
Wreszcie jestem po drugiej stronie. Teraz przeprawia się Jacek. Jesteśmy u wylotu doliny Sezar, sąsiedniej do naszej. Według mapy, powinna tu być ścieżka do naszej doliny. No tak, ale jest pewien problem. Dnem doliny płynie potok, i to nie jakiś tam niemrawy strumyczek, tylko prawie rzeka. Nie jest może bardzo szeroki, ale nurt jest potężny i o przeprawie wpław nie ma mowy. My zaś jesteśmy po niewłaściwej stronie.
Udajemy się w głąb doliny szukać przeprawy i od razu mamy próbkę kaszmirskiego terenu. Dolina właściwie nie ma czegoś, co można by nazwać dnem. Dno doliny - to rzeka, do której niemal wszędzie opadają strome, porośnięte dżunglą zbocza albo wręcz skały. Trawersujemy w stromym terenie wzdłuż rzeki, przedzierając się przez gęstą roślinność. Od razu ujawniają się dwie „atrakcje poranka”. Pierwsza - to drzewa chinar, odmiana dębu o liściach zakończonych kolcami. Te drzewa są z daleka bardzo ładne, ale gdy trzeba się wśród nich przedzierać, odbiera się głównie ich kolce. Drugą atrakcją jest specyficznie kaszmirska roślina (nigdzie indziej jej nie widziałem), prawdopodobnie odmiana dzikiej róży o bardzo długich, sprężystych i bardzo kolczastych gałęziach. To są w gąszczu istne sidła na ludzi. Czepiają się ubrania, plecaka, wszystkiego. Po godzinie przedzierania się przez las jesteśmy cali pokrwawieni i podrapani, jakbyśmy wyszli z jakiejś bójki.
Jest jeszcze inny problem. Dżungla jest tak gęsta, że praktycznie nic nie widać. Tymczasem my musimy odnaleźć drogę i zorientować się w topografii terenu. A jak to zrobić, gdy widoczność wynosi kilka metrów? Nawet nad samą rzeką widać niewiele więcej. Dolina jest bardzo wąska i widoczność cały czas ograniczają pobliskie skały i zbocza. Żadnej dalszej perspektywy.
Wreszcie docieramy do miejsca, gdzie rzekę przegradza naturalna zapora: zator ze zwalonych potężnych pni. Po tym zatorze możemy przejść na drugą stronę. Przejście jest nieco horrorystyczne, bo cała konstrukcja rusza się pod nogami, a jej równowaga jest wysoce chwiejna, ale przejść się dało. Jesteśmy po drugiej stronie rzeki i niemal od razu znajdujemy ścieżkę. Nie wiemy jeszcze, czy to jest ta ścieżka, o którą nam chodzi, i dokąd ona prowadzi, ale nie jest to już przedzieranie się przez gąszcz.
Idziemy z powrotem w kierunku wylotu doliny. Intryguje mnie to, że przeprawa przez Chenab wyprowadza na lewą stronę potoku w dolinie Sezar, a ścieżka jest po jej prawej stronie. Ta ścieżka musi mieć z tą przeprawą jakieś połączenie, tylko my nie umieliśmy go znaleźć. Wniosek stąd jeden i prosty. Aby dostać się do naszej doliny z karawaną, musimy wziąć przewodnika z najbliższej wsi. Inaczej będziemy błądzić, tak jak przed chwilą.
W pewnym momencie spotykamy na ścieżce dużego, zwiniętego węża. Jest to wielka kobra królewska. Na nasz widok unosi się i rozkłada swój kaptur. Jest naprawdę imponująca. Głowę unosi na dobry metr nad ziemię. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem tak wielkiej kobry. Wolimy nie ryzykować bliższego kontaktu i obchodzimy węża lasem.