Krzysztoniowie i Krzysztonie – w na DOBRO pigułce
| Felieton | 2013-09-10
W piątek 6 września 2013, odwiedziłam nie po raz pierwszy zresztą, miejsce unikalne. Klub KALINOWE SERCE na warszawskim Żoliborzu. Tym razem przygnało mnie tu uwielbienie dla Osoby i Wokalistki niezwyczajnej. Pieśniarki i Poetki, Pani Antoniny Krzysztoń. Człowieka, którego talent wrażliwość i sztukę znam i podziwiam od wielu, wielu lat. I w kręgu ciepła którego przychodzę się ogrzewać. Kompletnie ignorując przy tym atmosferyczną aurę. Do tej pory nie kojarzyłam Jej jednak, mimo identyczności nazwisk, rodzinnie z moim redakcyjnym „kontratekstowym Kolegą ”dziennikarzem Robertem Krzysztoniem.
Z Kimś kogo nie poznałam osobiście, jak to czasem bywa w internetowych redakcjach, a o Kim wiedziałam, poprzez Jego teksty i działalność publiczną, wszystko co dla określenia konkretnej istoty CZŁOWIEKIEM jest najważniejsze. Zresztą Ktoś bardzo dla mnie ważny, a znacznie bliżej niż ja znający i Antoninę i Roberta, powziąwszy, po latach wzajemnych kontaktów, informację o Ich bardzo bliskim pokrewieństwie też był zaskoczony...
Dotychczas były to dla mnie dwa absolutnie rozdzielne światy. Antonina, to Antonina, a Robert, to Robert.... Dziś sama nie rozumiem dlaczego. Nie rozumiem zaś od chwili kiedy, na niecałą dobę przed ostatnią duchową ucztą z Panią Antoniną, dowiedziałam się, że jest inaczej...i wszystko zaczęło mi się układać, w nową, wspólną dla Obojga, uniwersalną – najwyższą człowieczą jakość.
Dotąd „na Antoninę” chodziło się łyknąć dobroci, dotknąć niedotykalnego, poczuć się lepszym niż jest w rzeczywistości. Pływało się „Perłową łodzią”, i przedstawiciel gatunku homo, nie zawsze sapiens, wiedział, przynajmniej przez chwilę, czego się trzymać. Albo przynajmniej przy czym, tak naprawdę, warto obstawać. Za kilka kolejnych minut, razem z wokalistką „dziękował za słońce”, a dalej słuchał „Hymnu o miłości” i wyzbywał się. przynajmniej niektórych, wątpliwości. By wreszcie posłuchać pieśni „o Tatusiu”, którego wykonawczyni miała ledwie przez cztery lata swojego życia i popłakać razem z Nią. Z podziwem dla dziecięcej Pamięci..... Jednocześnie nie sposób było nie zadumać się nad tym jacyż wyjątkowi muszą być Ci KRZYSZTONIOWIE, skoro wydali spośród siebie KOGOŚ TAKIEGO.
Z Robertem i Ton Van Ahn było zupełnie inaczej. O nich „ od zawsze” mówiło się KRZYSZTONIE. On niegdyś działacz opozycji demokratycznej, obecnie o Jej boku, nie wiadomo zresztą dokładnie, kto tu przy czyim boku bardziej był i jest, zaangażował się nie tylko w działalność na rzecz uchodźców i emigrantów wietnamskich. W Stowarzyszeniu Wolnego Słowa prowadził projekty dotyczące międzykulturowej i międzyludzkiej integracji. O sobie samym zapominając do tego stopnia, że aż, w pewnym momencie Jego własne zdrowie i życie, jak również kwestia możliwości takiej formy pobytu Ton Van Ahn w Polsce, której nie mogły zakwestionować wietnamskie władze, stanęły na niebezpiecznym zakręcie. Ale, po licznych perturbacjach, udało się. Bo to mocni i prawdziwi ludzie. KRZYSZTONIE po prostu. Forma Krzysztoniowie byłaby, w odniesieniu do Nich zdecydowanie zbyt salonowa.
A jednak nie powinnam się była dziwić konstatując pokrewieństwo Antoniny i Roberta. To przecież dwa oblicza DOBRA w postaci krystalicznej. Różne, ale komplementarne. Uzupełniające się do tego stopnia, że niespokrewnione być nie mogą. No i bardzo dobrze, albo nawet jeszcze lepiej. To, że ja głupia się dziwię.... To już tylko moja sprawa
Ewa Karbowska